Sorry, ale również mało zatrzęsła mną zapowiedź, że premier Tusk wymieni parę osób w rządzie. Bo co? Jednego no name'a zamieni innym? Ha! Gdyby Tusk wprowadził do rządu Włodzimierza Cimoszewicza albo Magdę Środę, wtedy byłaby to nowa jakość. Ale czy coś takiego będzie? Jeżeli nie, to nie ma co się ekscytować, że jeden klocek lego zastąpiony zostanie innym. Bo po co? Po to, żeby tzw. komentatorzy mieli co do tzw. komentowania? Za to jak najpoważniej podchodzę do informacji, że wielkie firmy szykują się w Polsce do zwolnień grupowych, i że w najbliższym czasie szeregi bezrobotnych zasili kolejnych 14 tys. osób. A potem ma być kolejna fala. Bo zwalnia LOT, PZU, Polbank, Citibank, Orange, zwalniają PKP i tak dalej. Za tymi wielkimi pójdą mniejsi, kraj znalazł się w zwijającej się spirali. Nie trzeba być specjalnie wrażliwym, by wyobrazić sobie, jakie spustoszenie w rodzinach, w społeczeństwie powstaje, gdy brakuje pracy. Nie dziwmy się więc, że nastroje społeczne w Polsce pikują, podobnie jak i popularność premiera, i koalicji rządzącej. Bo ewidentnie widać, że premier i jego ludzie nie mają odpowiedzi na rosnące bezrobocie. Że są tu bezradni, bezwolni. Częściowo ich rozumiem. Bo co mogą zrobić? Pisać listy do właścicieli firm, by nie zwalniali? Ale to moje rozumienie jest częściowe, dlatego że fala bezrobocia nie uderzyła Polski nagle, z zaskoczenia. Że tak będzie, wiadomo było wiele miesięcy wcześniej, było wiele czasu, by się na to przygotować. I co? I nic! I to jest najważniejsze pytanie całej debaty: dlaczego rząd, wiedząc, że fala bezrobocia nadchodzi, był tak bierny? Wydaje mi się, że zadecydowały o tym jego liberalne korzenie. Przekonanie, że ingerencje w gospodarkę gospodarce nie służą. Że najlepszą receptą na bezrobocie jest dalsze ograniczanie kosztów pracy, rozwój tzw. elastycznych form pracy, czyli śmieciówek itd. Przekonanie, że państwo nie powinno zajmować się zdecydowanym kreowaniem polityki gospodarczej. Myślę, że to wielki błąd. Myślę, że w wieku XXI państwo powinno mieć własną politykę gospodarczą i powinno ją realizować. Przynajmniej na dwóch płaszczyznach. Pierwszą znamy prawie wszyscy. Fiat przeniósł produkcję z fabryki w Tychach do fabryki pod Neapolem nie przypadkiem, tylko pod wpływem nacisku włoskiego rządu. Biznesowo te przenosiny to strzał w stopę, ale ten biznes jest łączony, więc Fiat, w ramach podziękowań za tworzenie miejsc pracy na południu Włoch, za swój patriotyzm gospodarczy, otrzyma wsparcie od włoskiego państwa w inny sposób, w innym miejscu. Na pewno skutecznie i subtelnie. To w Europie norma - przypomnijmy sobie, jak Angela Merkel naciskała na Opla i Volkswagena albo prezydent Hollande na Peugeota. A w Polsce? W Polsce nasz rząd milczał, gdy Fiat zdecydował się na zwolnienia w tyskiej fabryce. Spójrzmy na drugą płaszczyznę: popatrzmy na firmy, które zamierzają zwalniać. To głównie banki (a raczej filie banków zachodnich), firmy działające w sektorze usług. Czyżby więc - takie pytanie się nasuwa - nie było zwolnień w firmach produkcyjnych? Tych z własnymi biurami projektowymi, OBR-ami? Czyżby one miały się dobrze? Niestety, nie jest to dobra odpowiedź. Bo zwolnień nie ma tam z innego powodu - te firmy już dawno nie istnieją. Państwo ich nie obroniło. Bo państwo uważało, że nie jest od tego. I za te błędy, popełnione kiedyś, płacimy teraz. Płacimy i wysokim bezrobociem, i falą wyjazdów. Tym, że Polska zaczyna przypominać ścianę wschodnią, i tym, że mamy jeden z najniższych przyrostów naturalnych na świecie. Żeby to zmienić, nie pomogą stypendia typu "tysiąc miesięcznie na dziecko". Tu potrzebny jest system zapewniający bezpieczeństwo pracy, otwierający szansę na mieszkanie, pozwalający, bez kolizji z zawodowymi obowiązkami, wychowywać i kształcić dzieci. I nie jest to żadna lewicowa fanaberia - tak zorganizowana jest większość państw Zachodu. Wydaje mi się więc, że na fali obecnych kłopotów gospodarczych, fali zwolnień, obaw o miejsca pracy, rodzi się oczekiwanie na kogoś, kto potrafiłby z problemami gospodarczymi sobie poradzić. I odbudować wizję państwa jako dobra wspólnego, zapewniającego ład i bezpieczeństwo. Premier historyk, prezydent - historyk, minister skarbu - archeolog, to nie są do tej roboty dobre rekomendacje. Do tej grupy dołącza zresztą PiS, który wymyślił własnego kandydata na premiera, prof. Glińskiego. Patrzę na tego profesora, jak wygłasza banały, i widzę, że stoi na straconej pozycji. Gospodarka trzeszczy, trzeba sprawnie tym zarządzać, a oni proponują profesora socjologii, ględzącego safandułę! Impetu i optymizmu polskiej polityce Kaczyński z Glińskim nie dadzą. A przecież Polska parokrotnie w swej najnowszej historii takie okresy przeżywała. Tak było w czasach Edwarda Gierka, kiedy hasło "oby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej", idea otwarcia na Zachód, pogoni za najbogatszymi, i tanich wczasów nad morzem, organizowała przez kilka lat społeczną wyobraźnię. Tak było po roku 1989. Najpierw, gdy startowały reformy Balcerowicza, była wielka wiara, że szybko przyniosą kapitalistyczny cud. Drugą falą optymizmu był czas negocjacji europejskich i związanych z tym nadziei. Tusk próbuje to odbudować, ale ta jego walka w Brukseli o 300 miliardów, zapowiedź wyjazdów w Polskę, to marny substytut, wiele tym nie zdobywa. Ludzie patrzą do swoich portfeli, to ich bardziej przekonuje niż telewizyjne opowieści. Zwłaszcza że dotyczą one spraw dla przeciętnego Polaka coraz bardziej egzotycznych.