Janusz Śniadek, były szef "Solidarności", poseł PiS, już zdążył powiedzieć, że Lech Wałęsa to żadna postać, że twarzą "Solidarności" powinien być Lech Kaczyński. Mój Boże, ręce opadają... Historia jest taka, że gdyby nie Wałęsa, strajk w Stoczni by nie wybuchł. Stocznię zatrzymać chciało trzech młodzieńców, dwudziestoparolatków, którzy wieczorowo uczyli się w technikum. I tak cud, że wywołali zamieszanie, ludzie zaczęli się gromadzić, czytać rozrzucone ulotki, zastanawiać, zaczął przemawiać do nich dyrektor, prawie już tych szemrzących spacyfikował, no i wtedy wyskoczył Wałęsa. Nie Andrzej Gwiazda, nie Anna Walentynowicz, nie Lech Kaczyński (ha, ha)... Mogli próbować... I co? Diabeł ich trzymał, czy panowie z SB? Historia jest też taka, że Wałęsa uratował "Solidarność" po 13 grudnia. Gdyby uległ namowom Kiszczaka i Rakowskiego (agent by uległ, prawda?), to odtworzyłby związek koncesjonowany, prorządowy, połamany... Nie, nie mam zamiaru pisać o Lechu Wałęsie, o teczce "Bolka" itd., niech inni się wykazują. Ciekawsze jest coś innego. Specyfika polskiego życia publicznego. Ono ma swoje wielkie wydarzenia, które dla kolejnych pokoleń są głównym punktem odniesienia. Takim wydarzeniem był Sierpień 1980. I dziś tak jest, że dwie największe partie, PiS i PO, walczą o to, która z nich jest ważniejszą spadkobierczynią tamtego strajku i ruchu, który wówczas się narodził. One już napisały swoją historię, i Sierpnia, i "Solidarności" i wydarzeń późniejszych, i głoszą je jak święty dogmat. Niech ktoś spróbuje powiedzieć coś innego, niż partyjny przekaz głosi! Dopiero mu się dostanie! A z historii Sierpnia z roku na rok coraz więcej rzeczy ginie. To już nie jest strajk o 2 tys. złotych, o lepszą opiekę lekarską, o mieszkania, cały socjal jest nieważny... Czy przesłanie "dogadajmy się, jak Polak z Polakiem". Inne - głoszą dziś PiS i PO - były jego cele! A bohaterowie? Dla tych od Platformy bohaterem będzie Wałęsa, Bogdan Borusewicz, eksperci, czyli Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki. Tak oto - mówią ci od PO - narodził się wielki ruch, który obalił komunizm i wprowadził Polskę do Europy. Ci od PiS-u nie mają tak dobrych nazwisk, więc fastrygują. Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda, Lech Kaczyński (to od niedawna) i "rzesza bezimiennych działaczy"... To ich frontmeni, plus SB. W przekazie PiS-u bezpieka gra ważną rolę - najpierw, korzystając z agentów, rozbija "Solidarność", potem w stanie wojennym prześladuje, a potem, w roku 1989, w Magdalence, dokonuje transakcji - przeciągając część ludzi "Solidarności" na swoją stronę. Po raz kolejny oszukując naród. Ale historia kończy się w roku 2015, gdy PiS wygrywa wybory, i wreszcie patrioci odzyskują Polskę. Obie te opowieści to polityczne mity. Pełnią wobec swych partii rolę służebną. Ich rola jest prosta - mają udowodnić, że jedna partia, albo druga (zależy, która opowiada), jest spadkobierczynią tego, co w Sierpniu było najlepsze, miała zawsze rację, i w związku z tym władza jej się należy... Prawdy w tym jest coraz mniej, coraz więcej partyjnego interesu. Poza tym, wspomnienie wydarzenia, wspólni bohaterowie, wspólni wrogowie, to jak święto kościelne - jednoczy, daje sacrum. Dlatego jestem pesymistą, jeśli chodzi o badania dotyczące Sierpnia, strajków lipcowych (wszystko wskazuje na to, że inspirowała je SB, w ramach walk wewnętrznych w łonie PZPR), stanu wojennego, konspiry. Jak są dogmaty, wiadomo kto jest świętym, a kto diabłem, to historycy i publicyści nie są już potrzebni. Wystarczą kronikarze, i szkolne dzieci - żeby w sali gimnastycznej zorganizowały okolicznościową akademię, żeby przyszedł "bohater" i powiedział parę słów, jak było, a dzieci dały mu kwiaty i mówiły wierszyki. Ale też, z drugiej strony, za bardzo się nie dziwię. W Polsce tak bowiem jest, że każde pokolenie ma swoje wielkie wydarzenie, które jest dla niego głównym punktem odniesienia. W zasadzie do śmierci. Dla urodzonych jeszcze w XIX wieku takim punktem były legiony i wojna polsko-bolszewicka. Potem było Powstanie Warszawskie. Wielkim przełomem był Październik 1956 roku. Marzec 1968 - to także było pokoleniowe przeżycie, mówi się przecież - pokolenie Marca. Stoczniowcy mieli swój Grudzień 1970... Następnie był Sierpień 1980 i karnawał "Solidarności", zakończony stanem wojennym. Potem może jeszcze wybory 1989, i... nic. To już 28 lat, jak w Polsce mamy spokój, i ani widu, ani słychu buntującej się młodzieży (bo te lipcowe spacery, albo listopadowe marsze, to jeszcze nie bunt...). Bo młodzi główne role w tych wszystkich przełomach odgrywali. Jako legioniści, powstańcy, studenci, założyciele kół "Solidarności"... Jak zrozumieć tę ciszę? Z jednej strony może to być komplement dla III RP, że jest tak dobrym projektem, że nie ma powodu przeciwko niemu się buntować. Wreszcie! Można też tę ciszę czytać pesymistycznie - że młodzież mamy średniej jakości, nie zainteresowaną sprawami ojczyzny, niepotrafiącą się zorganizować, zawalczyć. Hmm... Szczerze mówiąc, nie wiem, która odpowiedź jest prawdziwa, być może też jest jakaś inna... Ale wiem, że odpowiedź na to pytanie jest szalenie ważna, i w zasadzie to klucz do przyszłej Polski.