Jolanta Brzeska była działaczką ruchów lokatorskich, energiczną, 64-letnią emerytką, i walczyła, żeby nie zostać wyrzucona ze swego mieszkania. Bo dom, w którym mieszkała, trafił w ramach dzikiej reprywatyzacji warszawskiej w ręce nowego właściciela, "kolekcjonera roszczeń", który już wtedy słynął jako czyściciel kamienic. Miała pecha? Tak jak i dziesiątki tysięcy mieszkańców Warszawy, których wyrzucono z ich mieszkań. No, większego - bo nie żyje. Najpopularniejsza teza głosi, że Brzeska została zamordowana, bo zadarła z czyścicielami kamienic. Najpopularniejsza, i chyba jedyna, bo o innych nie słyszałem. Padła więc ofiarą patologii III RP, choroby, która dotknęła Polskę. To było absolutne szaleństwo, Polska posolidarnościowa za punkt honoru postawiła sobie realizację wydumanej "sprawiedliwości dziejowej". Komuniści ukradli, więc trzeba teraz oddać! - wołano. Zupełnie nie zastanawiając się, jakie to są koszty, jaka krzywda, jakie ważą się tu racje. A nawet - jak było w przeszłości... II Rzeczpospolita była przecież w jeszcze cięższej moralnie sytuacji, miała wnioski o zwrot majątków skonfiskowanych przez carat powstańcom styczniowym. I cóż II RP odpowiedziała bohaterom i ich spadkobiercom? Że nie odda, bo jej nie stać. Ale III RP miała gest! Do parlamentu, jak policzyć, trafiły 22 projekty ustaw reprywatyzacyjnych. Żadna z ustaw - na szczęście - nie została przyjęta, więc wielkie lobby odzyskiwaczy ruszyło do polityków i do sądów. I do mediów. Sądy pękły. Początkowo na roszczenie patrzyły podejrzliwie, ale potem wszystko szło jak po maśle. 120-letni właściciel, akt notarialny podpisany w miejscu, które nie istnieje, umowa kupna-sprzedaży roszczeń nabazgrana na kartce wyrwanej z zeszytu... Wszystko sądy uznawały... Nikomu nie przychodziło do głowy, by powiedzieć: nie. Nie ma zwrotów, nie ma reprywatyzacji. Partie posolidarnościowe ścigały się w dziele oddawania. Tu nie było różnicy między PO i PiS. W Warszawie mieliśmy dziką reprywatyzację, czyli zwracanie nieruchomości przejętych przez tzw. dekret Bieruta. Zwracano kilkaset nieruchomości rocznie. Z roku na rok coraz więcej. Lech Kaczyński oddał kamienicę rodzinie Hanny Gronkiewicz-Waltz, ona zostawiła jego urzędników w Biurze Gospodarki Nieruchomościami. Wstrząsająca jest relacja byłego wicedyrektora tego Biura, Jakuba R., że w roku 2011 (w tym, w którym zamordowana została Brzeska) przyszedł do niego Maciej Wąsik, obecny wiceminister MSWiA. W "imieniu kierownictwa partii". Z propozycją, żeby R. wyszukiwał roszczenia, a potem powołana przez PiS kancelaria prawna "odzyskiwałaby" nieruchomości. Dla partii. Na reprywatyzacji chcieli się więc wszyscy żywić. Los ludzi wyrzucanych z mieszkań mało kogo ruszał. Oficjalnie wołano o świętym prawie własności, i precz z komuną, a pod stołem liczono pieniądze. Ruchy lokatorskie, ruchy miejskie - to wszystko było traktowane jako komuna i lewactwo. I przemilczane. Jak więc się dziwić, że handlarze roszczeń, że czyściciele kamienic, czuli się bezkarni? A kogo mieli się bać? To się skończyło. Gdy kancelaria Roberta N. zrealizowała deal życia - odzyskała od miasta działkę pod samym Pałacem Kultury, najdroższą w Warszawie, wtedy coś się przełamało. Ale co? Podsumujmy: reprywatyzacja w Warszawie jest zahamowana. Urzędnicy za nią odpowiedzialni, adwokaci, handlarze roszczeń, trafili przed sąd. Ale przecież na tym sprawy zamknąć nie można. Prokuratura wciąż prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Brzeskiej. Dlaczego prowadzi tak wolno? PiS wciąż nie chce zamknąć sprawy reprywatyzacji, nie chce przeprowadzić ustawy, która wygaszałaby roszczenia. W całej Polsce. Dlaczego? Przecież inne ustawy potrafił przeprowadzić w jeden dzień. Platforma w tych sprawach kręci, czuje swą winę, bo to za jej czasów patologia oddawania eksplodowała. A w mediach, w tych mainstreamowych przede wszystkim, wciąż brak refleksji - dlaczego wtedy milczały, ignorowały lokatorów, i tak bezmyślnie kibicowały reprywatyzacji? Często się to pytam - odpowiada mi cisza.