Niechęć do dyskusji dlatego, że człowiek masowy uważa, że wszystko wie. Więc: "po co słuchać innych, skoro wszystko, czego potrzeba, ma się już we własnym wnętrzu?". Bo człowiek masowy - pisał Ortega y Gasset - "raz na zawsze uznaje za święty zbiór komunałów, szczątków idei, przesądów czy po prostu pustych słów, które za sprawą przypadku nagromadził w swoim wnętrzu, by potem ze śmiałością, którą wytłumaczyć można tylko naiwnym prostactwem, narzucać je innym". Ten stan pogłębia czas mass-mediów, a zwłaszcza telewizji, która głównie służy zadowoleniu, zabawie. Dlatego też, jak pisze Nigel Postman w "Zabawić się na śmierć": debatę publiczną umieściła w kategorii show-bussinesu. I pointuje: "problem polega nie na tym, że telewizja przedstawia nam rozrywkową tematykę, ale na tym, że wszelka tematyka przedstawiana jest jako rozrywka". Ta rozrywka może przybierać różne formy - komedii, horroru, westernu. Ważne, żeby przykuwała naszą uwagę. Więc nie dziwmy się medialnej karierze krzyża ustawionego przy Krakowskim Przedmieściu i jego "obrońców". To przecież scenariusz na emocjonujące widowisko. Wyczuwa to warszawska młodzież, biesiadująca w pobliskich kawiarniach. W ostatnich dniach modne się stały wycieczki w okolice krzyża i oglądanie jego "obrońców". Fotografowanie się z nimi. Jeszcze kilkanaście dni temu miejsce przed Pałacem było sacrum. Dziś jest miejscem zadymy i kpiny. Medialne młyny mielą też samego Jarosława Kaczyńskiego. Prezes, z okazji zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego, wygłosił kilka "miażdżących" opinii. Stwierdził, że jeżeli nowy prezydent zlikwiduje krzyż stojący na Krakowskim Przedmieściu, to zrobi coś, czego nie robili nawet komuniści. Pokaże, kim jest naprawdę. Ponadto dowiedzieliśmy się, że Komorowski prezydentem został "przez nieporozumienie". I że pamięci o Lechu Kaczyńskim obecna władza boi się jak diabeł święconej wody. "Bo Lech Kaczyński uosabiał to wszystko, czego zaprzeczeniem ona jest, czyli suwerennej, demokratycznej i sprawiedliwej w swoich stosunkach społecznych Polski". Pięknie prezes ujął - obecna władza nie chce suwerennej, demokratycznej i sprawiedliwej Polski, jednym słowem, to gromada zdrajców, sprzedawczyków i wyzyskiwaczy. Zaś ci, co głosowali na Komorowskiego w wyborach prezydenckich, nie wiedzieli, co czynią. Znaczy się, są niespełna rozumu? 53 proc. głosujących? Wspominam te słowa bynajmniej nie po to, by znęcać się nad Kaczyńskim, ale raczej w celach pedagogicznych. Fani PiS-u uwielbiają się nad sobą rozczulać i opowiadać, jacy to są łagodni i jak źle mówią o nich inni. Więc proszę, mogą się przekonać, kto sieje wiatr. Ale istotne jest jeszcze coś innego - otóż Kaczyński wygłosił kolejną, dwieście osiemdziesiątą szóstą demaskującą mowę, i zamiast okrzyków przerażenia rozszyfrowanych wrogów, usłyszał śmiech. I zachęty do leczenia. Śmiech i kpina pomagają przekuwać różne nadęte balony, ale i przeszkadzają poważnie rozmawiać o sprawach poważnych. Bez większego echa przeszła rządowa decyzja o podwyższeniu podstawowej składki podatku VAT z 22 proc. do 23 proc. Procencik, to niby nic, ale - jak ogłoszono - minister Rostowski ma na tym zarobić 5 mld zł. Oczywiście, jestem w stanie zrozumieć, że w budżecie jest dziura, że trzeba ją załatać. Ale dlaczego tak? Gdyby rząd poważnie chciał potraktować obywateli, najpierw przedstawiłby stan finansów państwa, potem propozycje ich naprawy. A tak, uczynił coś z zaskoczenia, głośno wołając, że nic się nie stanie. Otóż - stanie się. Dla Polaków mało i średnio zarabiających wzrosną koszty utrzymania. Więc może lepiej byłoby, gdybyśmy, zamiast manipulować przy podatku VAT, wrócili do niedawnej skali podatku PIT? I zamiast skali 18-32, wrócili do wcześniejszej 19-30-40? Tak było choćby w 2008 roku i świat się nie walił. W Polsce, gdzie wciąż słyszę o biedzie, o potrzebie sprawiedliwości społecznej, zbudowania dróg awansu, dyskusja o podatkach powinna rozgrzewać pół kraju. To istotne, kto składał się będzie na te 5 miliardów. A jeszcze istotniejsze, jak gospodarować publicznymi pieniędzmi, bo można wydawać je rozmaicie. Na komisariaty, na kościoły, na przedszkola, na stypendia dla niezamożnych studentów, na drogi, na IPN i kolejne ekshumacje - możliwości jest tu wiele. Owszem, budżet nie jest z gumy, ale też nie jest tak, że nie wolno nic w nim ruszać, jak chciałby Leszek Balcerowicz. Tymczasem cisza. Krzyż - to jest temat. Jarosław Kaczyński - to są emocje. Pieniądze to nuda. Robert Walenciak