Tych w Moskwie - że Rosja, jeśli chce się liczyć w świecie, musi się odbudować, a bez Kijowa jest to niemożliwe, więc Kijów trzeba przytrzymać na Wschodzie za wszelką cenę. I tych w europejskich stolicach - w Londynie, Berlinie i Paryżu - że lepiej za wschodnią granicą Unii mieć silnego i stabilnego partnera niż słabą Rosję, a obok niej chwiejącą się Ukrainę, w którą trzeba pompować pieniądze. Polscy politycy nie potrafili tym rachunkom się przeciwstawić. Nie byli w sprawach ukraińskich aktywni, więc teraz niech nie płaczą krokodylimi łzami, skoro spieprzyli sprawę. Ukraina rozpoczęła negocjacje o stowarzyszeniu z Unią w roku 2007. Sześć lat to czasu aż nadto, by je zamknąć, i niewiele brakowało, by tak było. W pewnym momencie główną przeszkodą stała się sprawa byłej premier Julii Tymoszenko, skazanej w roku 2011 na siedem lat pozbawienia wolności. W roku 2012 okazało się to główną przeszkodą na drodze do stowarzyszenia. Na zachodzie Europy rozpętała się wielka kampania, by nic z Kijowem nie podpisywać, póki Tymoszenko jest w więzieniu. Liderowała tej kampanii kanclerz Angela Merkel, która nawoływała do bojkotu Euro 2012. Swoje dokładał premier Cameron. Europa się usztywniała, mimo że Tymoszenko w pewnym momencie apelowała, by nie wiązać jej losu z przyszłością ojczyzny. Nadaremnie. Nikt tego nie słuchał. Europa nagle poczuła się miłośniczką legalizmu i wszelkich procedur. Na Ukrainie. A Rosja zyskała niezbędny czas. Do dziś mnie intryguje, dlaczego tej prostej gry nie pojęli politycy PiS i PO. Jarosław Kaczyński, ten, który dziś, gdy mleko już się rozlało, woła w Kijowie, że Ukraina to Europa, kilkanaście miesięcy temu tak apelował: "Politycy europejscy, jak i cała Unia Europejska, powinni zareagować stanowczo i zdecydowanie. Presja polityczna na ukraiński rząd, łącznie z bojkotem Euro 2012 na terenie naszego wschodniego sąsiada, to jasne opowiedzenie się po stronie demokratycznej i praworządnej Ukrainy. UEFA zaś powinna w tej sytuacji co najmniej przenieść finał mistrzostw z Kijowa do Warszawy. Inne reakcje będą niestety niemym przyzwoleniem na dalsze niedemokratyczne działania rządu ukraińskiego". Co tu się rozwodzić - prezes PiS zachowywał się tak, jakby nie było Rosji Putina, jakby nie było idei Unii Euroazjatyckiej, i jakby Janukowycz nie miał wyboru. Otóż - wybór miał. No dobrze, a Tusk był lepszy? Twardo sprzeciwiał się w sprawie Ukrainy Angeli Merkel? Jeszcze wczoraj jego minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski tweetował do Kaczyńskiego: "Oczekuję od polityków PiS deklaracji, ile polskich miliardów chcą wpompować w skorumpowaną gospodarkę UKR, aby przekupić prez. Janukowycza". Tak oto szef polskiego MSZ elegancko zakomunikował światu, że gospodarka Ukrainy jest skorumpowana, że jej prezydenta można przekupić, i że w ogóle lepiej jest, że to państwo będzie za żelazną kurtyną. Polska, która z racji położenia powinna być wschodnią flanką Europy, i krajem, który na wschodnich sąsiadów patrzy mniej krytycznie niż inni, znając tamtejsze uwarunkowania i historię, nagle obsadziła się w roli wymagającego belfra. Zagrała w nie swojej orkiestrze. Jakim sposobem? Oczywiście, nikt nie ma złudzeń: Ukraina jest państwem skorumpowanym, z kulejącą demokracją, biednym. Ale przecież samo stowarzyszenie to nie członkostwo. Są zresztą odpowiednie ku temu przykłady - Turcja jest stowarzyszona z Unią od roku 1963 (ileż w międzyczasie było tam dyktatur!), ma umowę o unii celnej z roku 1996, a o jej członkostwie w Unii nawet już się nie mówi... Obecna gra o Ukrainę jest więc bardzo ograniczona - nie chodzi w niej o to, by wciągnąć ją do Unii, ale o to, by Kijów zaczął wdrażać zachodnie procedury, i żeby powiedział Moskwie "niet". Żeby nie wstąpił do budowanej przez Putina Unii Euroazjatyckiej. Sęk w tym, że dla zachodniej Europy taki związek, pod patronatem Moskwy, to perspektywa całkiem pociągająca. Znamienne jest przecież milczenie Europy wtedy, gdy rosyjski prezydent zaczął Janukowycza urabiać. I na stół rzucił takie argumenty: gdy podpiszecie umowę z Unią, podwyższymy wam ceny gazu i zamkniemy przed waszymi produktami nasze granice, a gdy nie... Ten szantaż, połączenie kija z marchewką, jak oceniają specjaliści, to położenie na stole 10 miliardów euro rocznie. Tyle Ukraina miała do stracenia. A jak licytowała Unia? Oferowała Ukrainie pakiet pomocowy sięgający 1 miliarda euro. Oczywiście, można mówić, że to i tak wielka suma, tylko warto też pamiętać, że plan dla Grecji to 164 miliardy euro (tyle trafi do niej do roku 2014). Więc mamy z jednej strony Janukowycza, który zatrzymał negocjacje z Brukselą, ale z drugiej strony trudno nie słyszeć wielkiej ulgi z tego powodu na Zachodzie. Europa nie ma dziś głowy do jakiejś ekspansji. Więc czyż wariant z Putinem jako gwarantem stabilności na Wschodzie nie jest dla niej interesujący? Zwłaszcza że Ukraina uważana jest za państwo niedemokratyczne i skorumpowane. W czym utwierdzają Zachód opinie wygłaszane i przez Kaczyńskiego, i przez Sikorskiego. Śmiesznie więc zabrzmiał tweet Donalda Tuska, że Polacy powinni być zjednoczeni w sprawie Ukrainy. Bo znaczy tylko tyle, że w sprawach Ukrainy politycy prawicy chodzą od ściany do ściany. I chyba do tej pory nie pojęli, że są spóźnieni, że trzeba było działać wcześniej, także w rozmowach z Merkel, Cameronem i europejskimi mediami. Nawiasem mówiąc, Ukraina wciąż jest w grze, a polscy politycy (może na szczęście?) wielkiego wpływu na to nie mają. Rosja, jak to Rosja, zagrała z Janukowyczem brutalnie, jak namiestnik wobec poddanego, czym przysporzyła sobie na Ukrainie kolejnych wrogów. Twardy szantaż - to nie był mądry ruch. Od dziś wszystko, co złe - drożyzna, bezrobocie, inne kłopoty - to będzie na Ukrainie wina Putina. I szalenie trudno jakiemukolwiek politykowi będzie iść w poprzek tych nastrojów - coraz bardziej antyrosyjskich i proeuropejskich. I nawet postawienie na brutalną siłę niewiele tu zmieni... Robert Walenciak