Pierwszy wniosek jest prosty - w polityce warto być przyzwoitym, także wobec swoich przeciwników. Bo jak się pali mosty, to potem nie można przez nie przejść. Nie ma przecież wątpliwości, że Bronisław Komorowski wygrał dlatego, że w ostatecznym rozrachunku zagłosował na niego elektorat lewicy. To był ten jęzor u wagi. Pięć lat temu w podobnej sytuacji był Donald Tusk. Ale wówczas, przed drugą turą, nie prosił wyborców lewicy o głos, a oni pamiętali mu numer z Anną Jarucką, przy pomocy którego wyeliminowano z wyborczej batalii Włodzimierza Cimoszewicza. Ten faul wtedy zaważył. Wyborcy lewicy nie poszli do wyborów, ich głosy rozdzieliły się mniej więcej po równo. Więc w tych wyborach, już po drugiej turze, obaj kandydaci ruszyli w konkury do zwolenników Napieralskiego. Komorowski bardziej powściągliwie, Kaczyński bez umiaru. Na granicy dobrego smaku, a raczej - już poza tą granicą, bo przecież od jego peanów na cześć Edwarda Gierka robiło się niedobrze. Kaczyński łasił się do postkomunisty, ale niewiele mu to dało. Bo ten wyborca pamiętał szaleństwa IV RP, słowa typu ustrój hołoty dla hołoty, kolejne lustracje, dekomunizacje, Barbarę Blidę. Więc oddał głos na Komorowskiego. Tak oto pięć lat temu Tusk, a w minioną niedzielę Kaczyński poznali, ile kosztuje w polityce nieprzyzwoitość i chęć wyeliminowania i poniżenia przeciwnika za wszelką cenę. Drugi wniosek, który nasuwa się po niedzielnych wyborach, jest innego rodzaju, dotyczy szerszego spektrum. Możemy bowiem gratulować Komorowskiemu zwycięstwa, ale przecież nie sposób nie zauważyć, że Kaczyński zbliżył się do niego na wyciągnięcie ręki. Niewiele mu zabrakło. Miał lepszą kampanię, rozpisaną na role, wykorzystał szok katastrofy smoleńskiej, zmobilizował elektorat prawicy, a także - i na to chcę zwrócić uwagę - postawił na odwieczny podział na tych zadowolonych i tych nie. Kaczyński uparcie go budował, wołając o Polsce A i Polsce B, o liberałach z Warszawy i Krakowa, o tych którzy już mają, i tych, którzy nie mają, a im się należy. Niewiele się mylił, bo wystarczy pojeździć po Polsce, by poczuć, jak bardzo nożyce się rozwierają. I mamy, z jednej strony, ludzi, którzy nie mogą się przebić, bo wyrosły nad nimi nowe szklane sufity, i karierę mogą robić już tylko w Anglii, a z drugiej strony - krzykliwych, pewnych siebie przybyszy z wysp dobrobytu. Kłujących w oczy. Więc ta Polska w swym mniemaniu pokrzywdzona, pominięta, gorsza, wzięła rewanż na Bronku, Donku, i przemądrzałych paniach i panach z Warszawy. Bo owszem, mapa polityczna Polski ma swoje stałe punkty, wiadomo, że dawna Galicja i ściana wschodnia są konserwatywne i prawicowe, a województwa zachodnie są Zachodnie, ale w wyborach liczy się umiejętność uruchomienia dodatkowego czynnika, który może przeważyć szalę. Ten czynnik Kaczyński uruchomił. A Komorowski i Platforma nie potrafili go zneutralizować. I jeżeli nie znajdą nań recepty, to marny los wróżę Platformie. Zjedzą ją. Z dwóch stron. I tak doszliśmy do zapowiadanej prognozy. Otóż, panie i panowie, mesdames et messieurs, w wieczór wyborczy narodził nam się kolejny Jarosław Kaczyński! Który ogłosił, że przed PiS-em kolejne wybory i walka o władzę. I że rzuci na szalę sprawę katastrofy smoleńskiej. Tych, którzy - jak powiedział - polegli w niej męczeńską śmiercią. Oho, to jest semantyczna manipulacja - bo polec to można w bitwie, w walce, a w katastrofie się ginie, ponosi śmierć. Kaczyński doskonale to wie, ale świadomie podbija bębenek. Wie co robi. Ma miliony wyborców, ma nowy mit założycielski (czyli Smoleńsk), no i ma apetyt na rewanż. No i musi czymś zająć swych działaczy, żeby nie szumieli, że przegrali już czwarte wybory z rzędu. Za wroga zaś ma Platformę, coraz bardziej skrępowaną mechanizmami rządzenia, coraz bardziej nieruchawą, z coraz bardziej zaspanym Sławomirem Nowakiem, jako szefem sztabu. Szarpać ją będzie coraz łatwiej. Zwłaszcza, że PiS nie będzie tu sam, bo i SLD na tej wojnie będzie chciał się budować. Jak lewica, to lewica, prawda? PO czekają więc ciekawe czasy, bo sanie jadą coraz wolniej, zaś wilki coraz bliżej. A myśliwy właśnie ogłosił, że do zwierząt już nie strzela. Robert Walenciak