Naturalnym jest pytanie: jak mogło do tej katastrofy dojść? Cóż takiego się zdarzyło, że na jeden tor wjechały pędzące na siebie z przeciwka pociągi? Media podają możliwe przyczyny katastrofy, wyliczają, że może to być efekt błędu ludzkiego albo błędu urządzeń. Póki co, niewiele tu wiemy. Chociaż, przepraszam, są tacy, co już wiedzą. Oto bowiem Jan Pospieszalski, podczas manifestacji w Krakowie, tej dla załatwienia Telewizji Trwam miejsca na multipleksie, ogłosił, że "to obecni rządzący nie potrafili zadbać o życie osób, które na trasie Warszawa-Kraków uczestniczyły w katastrofie". I konstatował: "Eurokomuna, która ma dziś w Polsce władzę, rządzi lękiem. Boimy się latać samolotami, a dziś boimy się również jeździć pociągami". Zastanawiam się, ile w sobie trzeba mieć złości, żeby takie rzeczy wygadywać. W obliczu tragedii - agitować... Złości, braku wstydu i nierozumności równocześnie, bo przecież te okrzyki efektu żadnego nie osiągną. Kto uwierzy, że Tusk odpowiada za to, że dwa pociągi wjechały na jeden tor? Że nie zadbał o życie tych, którzy zginęli? Nawet najbardziej ciemny lud tego nie kupi. I byłbym skłonny już uznać, że to efekt wiecowej emocji, tylko że okazuje się, że Pospieszalski nie jest odosobniony. Że podobne oskarżenia formułuje naczelny "Gazety Polskiej" Tomasz Sakiewicz: "Rządzący nie dbają o obywateli, doszło do dwóch poważnych katastrof. Samolotu pod Smoleńskiem i pociągu pod Krakowem". A w portalu "Wpolityce" Michał Karnowski ogłasza tezę, że katastrofa to wynik słabego, źle zarządzanego państwa. Ponieważ: "państwo zawodzi, bo ludzie giną tam, gdzie mają prawo czuć się bezpiecznie, i potrzebna nam poważna rozmowa o jego stanie". Rozumiem, że chodzi mu o rozmowę, że Tusk niedobry, i wiadomo, kto dobry... Karnowski wypomina też, że przyjazdy na miejsce katastrofy premiera i prezydenta to przesada i pijarowska gra. I irytuje go, że młoda dziennikarka powiedziała w telewizji, że akcja ratownicza była prowadzona bardzo sprawnie. Gdy to słyszę, przypomina mi się wydarzenie sprzed sześciu lat, z 28 stycznia 2006 roku, kiedy to zawalił się dach hali MTK w Katowicach. Zginęło wówczas 65 osób. Na miejsce katastrofy przyjechali wówczas prezydent (Lech Kaczyński) i premier (Kazimierz Marcinkiewicz). Obserwowali pracę strażaków. Minister spraw wewnętrznych i administracji Ludwik Dorn ocenił w mediach, że akcja ratunkowa prowadzona była "znakomicie". A minister infrastruktury Jerzy Polaczek zapowiedział powołanie komisji, która wyjaśni przyczyny katastrofy. Poza tym, prezydent Kaczyński ogłosił trzydniową żałobę narodową. Władza - wtedy i teraz - zachowała się identycznie. W moim przekonaniu - właściwie. Tylko że jakoś nie pamiętam, by wtedy ktoś mówił, że dach się zawalił, bo państwo jest źle zarządzane i nie przypilnowało usuwania śniegu. Głosów zgorszenia, że prezydent przygląda się akcji ratunkowej, też sobie nie przypominam. Ani kpin, że przyczynę katastrofy ma wyjaśnić specjalna komisja. Okazuje się więc, że w roku 2006 państwo funkcjonowało wspaniale (zdaje się, łącznie z PKP...), a teraz funkcjonuje fatalnie, od katastrofy do katastrofy. Tak najwyraźniej uważa kwiat prawicowego dziennikarstwa. To prosta wizja świata - jest dobrze, gdy rządzą nasi, jest fatalnie, gdy rządzą inni. Spróbujmy ją więc lekko skomplikować. Bo dlaczego, w obliczu nieszczęśliwych katastrof, jedni zachowują się tak, a drudzy inaczej? Dlaczego nikt nie obwiniał Kaczyńskiego i Marcinkiewicza o to, że zawaliła się hala w Katowicach, choć dziennikarzy krytykujących rządy PiS-u nie brakowało? Dlaczego krytycy PiS-u wtedy milczeli? Przecież nie dlatego, że są bardziej delikatni, nie miejmy złudzeń... Otóż myślę, że milczeli dlatego, że do głowy im nie przychodziło, by o coś takiego mieć pretensję do rządzących. To jest ta różnica w myśleniu, w postrzeganiu świata. W Polsce prawica jest paternalistyczna, więc i najbliżej jej do wizji społeczeństwa zorganizowanego przez "silne" państwo, z "silnym" przywódcą. To dlatego Karnowskiemu samo spływa, że "państwo zawodzi", a Pospieszalskiemu, że "rządzący nie potrafili zadbać". To są ich pierwsze skojarzenia. Przyznajmy, nie jest to coś oryginalnego... Są dziesiątki przykładów, i w historii, i współczesnych, "silnego" prezydenta, premiera... Żeby daleko nie szukać - to jest ta fala, która wynosi Władimira Putina do władzy. Nawiasem mówiąc, podejrzewam, że to całe oskarżanie Tuska, że jest jak Putin, wywodzi się z pewnej podświadomej tęsknoty. Żałuję tylko, że w tych porównaniach nikt nie stawia kropki nad i - no bo skoro Tusk jest Putinem, to kim jest Kaczyński? Żyrynowskim? Ziuganowem? Bo przecież nie Prochorowem... Więc słuchając Pospieszalskiego, gdy woła, że rządzący nie zadbali, podejrzewam, że najbardziej byłby usatysfakcjonowany, gdyby jadąc pociągiem, oglądał jednocześnie obrazki, jak to umiłowany przywódca narodu osobiście sprawdza tory i semafory, w trosce o bezpieczeństwo podróżujących. Wtedy czułby się bezpiecznie. Ja z kolei - zdecydowanie mniej. Robert Walenciak Politycy na miejscu katastrofy - podyskutuj na Forum Czytaj też w serwisie dziennikarzy obywatelskich INTERIA360 tekst "Lans w Szczekocinach"