Po pierwsze, wreszcie zobaczyliśmy premiera. Jak mówił. Sęk tylko w tym, że niewiele miał do powiedzenia. Hola, hola - już słyszę te głosy oburzonych - a roczny urlop macierzyński? A żłobki? A te wielkie inwestycje? Więc odpowiadam: te obietnice premiera to są opowieści z epoki późnego Jaroszewicza, kiedy władza obiecywała cuda-wianki, tylko że już nie miała ani siły, ani możliwości, by chociażby część z nich spełnić. Kupowała sobie czas. O tym, że Donald Tusk chce dość rozpaczliwie kupić czas, mogliśmy się przekonać, otwierając sobotnie gazety. Dziennikarze nie zostawili na jego propozycjach suchej nitki. Przede wszystkim wykazując, że nie wiadomo, skąd weźmie na swój koncert życzeń pieniądze. Nie wiadomo zresztą jakie, bo premier żonglował liczbami i datami, więc gdy jedni mówili, że obiecywał wykopać spod ziemi 90 miliardów złotych, to drudzy wymieniali sumę 300 miliardów... Jest to różnica... Nie ma więc sensu przywiązywać się do obietnic premiera, bo to Niderlandy, koncept, żeby ludzi zagadywać, ciekawsze jest coś innego. Bo oto premier, który był jednym z założycieli Kongresu Liberalno-Demokratycznego i zawsze udowadniał, że najbliżej mu do rozwiązań liberalnych, nagle zaczął machać socjalistycznym sztandarem. Pamiętam dobrze jak jeszcze parę lat temu liberałowie przekonywali, że Szwecja to chory człowiek Europy, i że najlepszym rozwiązaniem dla kobiet jest krótki urlop macierzyński, bo nie tracą w ten sposób umiejętności... A tu proszę, premier Tusk zapowiada roczny urlop, i dodaje, że to szwedzkie rozwiązanie. Pamiętam też, jak przekonywali, że państwowe jest złe, że to siedlisko "klasy próżniaczej", i najlepszą gwarancją sukcesu są prywatne firmy. A tu myk! Tusk zapowiada powołanie państwowej wielkiej agencji inwestycyjnej. Jeszcze nie wymienił jej przyszłych szefów, ale wyobrażam sobie, że Drzewiecki, Śmietanko i wielu, wielu innych już ostrzą sobie na te stołki zęby. Czy to przyniesie Tuskowi sukces? Taki zwrot? Nie sądzę. Bo lewicowców to nie przekona, a liberałów zgorszy. Oprócz tego, co premier mówił, istotne jest też to, czego nie powiedział. Otóż dokładnie ominął problemy służby zdrowia, szpitali, które odsyłają od drzwi chore dzieci. Czyżby uznał to za sprawę nieistotną? Nie zająknął się też nic na temat Amber-państwa, afer, które nadkruszyły zaufanie do jego ekipy. A to rzecz kluczowa - bo afera Amber Gold, powiązania Mariusza P. z trójmiejskimi notablami, a także wcześniejsza afera taśmowa pokazały milionom Polaków w jakim kraju żyją. Że w tym kraju są dwie grupy obywateli. Że dla jednych wszystkie drzwi są zamknięte, a dla tych drugich, z właściwymi legitymacjami w kieszeniach, wszystkie drzwi są otwarte. Właśnie to negliżuje ekipę Tuska, zwłaszcza w oczach ludzi odczuwających skutki kryzysu, szukających pracy - bo przecież jak na dłoni widać, że jedni w tych poszukiwaniach szans nie mają, a drudzy mogą przebierać w propozycjach. Że jedni to jest pokolenie 1200 zł brutto, a drudzy - 8200 plus dodatki. W takich warunkach erozja zaufania do rządu musi postępować, a premier musi tracić swą moc, swoją legitymację. I piątkowa debata dokładnie to pokazała. I pokazała też, że już ustawia się grono chętnych do rozrywania tuskowego imperium. Pierwszy - Jarosław Kaczyński. On co prawda nie przemawiał. Zwolennicy PO twierdzą, że ze strachu, że tchórzy, bo każda jego werbalna potyczka z Tuskiem kończyła się klęską. Nie wykluczam, że tak było. Choć sądzę, że bardziej prawdopodobna jest inna wskazówka - Kaczyński przecież widzi, że jak się nie odzywa to mu w sondażach rośnie, a jak tylko ruszy do mikrofonu - to mu spada, to ludzie pierzchają. Więc przezornie zachował powściągliwość. Nadaremnie. Bo i Kaczyński, i Tusk, to politycy, których Polacy już nie chcieliby widzieć na czele rządu. Więc jeśli nie oni, to kto? W Platformie Grzegorz Schetyna dopiero odbudowuje swoją pozycję, ale czyni to z uporem spychacza, może więc za jakiś czas wybije się na pozycję delfina. Gowiniści z kolei pokazali swą moc, głosując za ustawą zakazującą całkowicie aborcji, nawet jeśli płód jest uszkodzony, jeśli kobieta będzie musiała urodzić nieuleczalnie chore dziecko. Ale to moc niszczenia, politycznej głupoty. Warto było posłuchać w piątek Janusza Palikota, by zobaczyć w co teraz gra. Bo prezentował się jako "niezepsuty" Platformers, wypominał Tuskowi, że porzucił wszystkie liberalne idee. To jest zresztą kolejny zwrot Palikota, on już nie jest lewicą, on reprezentuje mały biznes, jest za śmieciówkami, przeciwko rocznym urlopom macierzyńskim, na jego kongres przyjeżdża Andrzej Olechowski i Guy Verhofstadt, lider europejskich liberałów. To bardzo ciekawe, czy powrót do liberalnych korzeni przyniesie Palikotowi zyski, czy ideowi wyborcy Platformy, rozczarowani Tuskiem i Gowinem, przeskoczą do niego... Leszek Miller gra z kolei na odbudowanie lewicy pod tradycyjnymi hasłami, na przyciągnięcie tych wyborców SLD, którzy w ostatnich wyborach głosowali na Platformę. Którzy teraz, patrząc jak posłowie PO głosowali w sprawie ustawy antyaborcyjnej, jak rząd podchodzi do spraw ochrony zdrowia, szkół, zatrudnienia, już Tuska mają dość. Wzywał ich więc Miller, by wracali na swoje, i widać było jak premiera te wezwania bolały. Oczywiście, Tuskowi do miana trupa-nieboszczyka daleko, te wiadomości o jego śmierci jeszcze nie raz okażą się przedwczesne. Ale winda idzie w dół. Już więc ruszył wyścig chętnych do wykrojenia co lepszych kawałków z jego królestwa. Już Tuska się nie boją. I to jest jedna z ważniejszych konstatacji po piątkowej bijatyce.