To dlatego twarda prawica uparcie buduje mit, jakoby rząd Jana Olszewskiego został obalony, i to przez jakichś agentów. Jedno zdanie, a ile bujd! Po pierwsze, rząd Olszewskiego nie został obalony, tylko odwołany. Obalenie zakłada element łamania prawa. Nic takiego się nie zdarzyło, wszystko odbyło się zgodnie z demokratycznymi procedurami. Nie było to również dzieło jakichś agentów, tylko zasiadających w Sejmie polityków. Oni odwołali rząd, który był głęboko mniejszościowy, mógł w Sejmie liczyć na mniej więcej 160-180 posłów, i de facto rozpadał się sam. Dziś do tego samozawalenia dorabiana jest naiwna ideologia. Że chciał lustrować (o tym za chwilę), ale agenci mu nie pozwolili. Albo że walczył przeciwko zakładaniu polsko-rosyjskich firm w Polsce (to też bzdura, bo nie zauważyłem, by zaczęły one powstawać w późniejszym czasie). Odłóżmy te zaklęcia na bok. Świadkowie tamtych czasów mówią otwarcie o przyczynach upadku rządu. Po pierwsze, Jan Olszewski nie był w stanie dogadać się z kimkolwiek, żeby uzyskać w Sejmie większość. Ten rząd zdychał co najmniej od marca. O tym dogadywaniu się są śmieszne anegdoty. Jarosław Kaczyński w tym słynnym wywiadzie dla Teresy Torańskiej opowiadał o rozmowach z Unią Demokratyczną i PSL-em: "Do stołu usiedli Olszewski, Mazowiecki, Tusk, ja, ktoś tam z Porozumienia Ludowego, był też chyba Pawlak. Tych posiedzeń dużych, oficjalnych, było może 5, może 7, i na wszystkich bywały momenty, w których panowało milczenie. (...) Doszło do takiego komicznego spotkania, na którym wszyscyśmy siedzieli przy stole i przez kilkanaście minut nikt słowa nie wymówił. Niesamowite, siedzi z dziesięciu ludzi przy stole, którzy zebrali się nie na medytacje, a na rozmowy, i cisza". Dlaczego cisza? Kaczyński wyjaśnia to otwarcie: "Olszewski żadnego rozszerzenia koalicji nie chciał i nikt by go do tego nie przekonał". Podobnie mówi Artur Balazs, wtedy minister - że rozmowy o poszerzeniu koalicji były niepoważne i nieszczere. Nie tylko te prowadzone z UD, ale i te prowadzone z KPN-em. To samo mówi Romuald Szeremietiew, wówczas kierujący MON-em. Że każdy z rozmówców dość szybko dochodził do przekonania, że Olszewski prowadzi je po to, żeby zyskać na czasie. Po co chciał zyskiwać na czasie? Może po to, żeby rzucając teczki na stół rozbić opozycję i zapewnić sobie spokojne rządzenie? Taka teoria była głoszona w obozie Wałęsy - że teczki podpalają Polskę, że z ich pomocą obalony ma zostać dotychczasowy porządek - że Olszewski zostaje prezydentem, a Macierewicz premierem. Szczerze mówiąc, w taki scenariusz nie za bardzo wierzę, parę jego elementów - że Romuald Szeremietiew miał zmobilizować Czerwone Berety, a szef MSW Antoni Macierewicz wyprowadzić na ulice Wojska Nadwiślańskie, zaś GROM-owcy mieli zatrzymać Wałęsę - nie zostało potwierdzonych. Owszem, coś tam przy Nadwiślańskich próbowano robić, ale to były nieudolne pogrywki. Ale - nie ma przecież żadnych wątpliwości, że Jan Olszewski i jego ekipa liczylina to iż przy pomocy akcji teczkowej przemeblują scenę polityczną i będą rządzić dalej. Wspomniany Szeremietiew opowiadał mi, jak na parę dni przed 4 czerwca brał udział w posiedzeniu Prezydium Rządu. I wtedy zadał pytanie: "Czy rząd upadnie"? (a był już w Sejmie wniosek Rokity o głosowanie wotum nieufności). "Powiedziano mi, że nie - mówił Szeremietiew. - Ale przecież nic nie macie - oponowałem, brakuje poparcia. To usłyszałem: - Jesteś defetystą". Skądś ten optymizm musiał się brać. Łatwo na to pytanie odpowiedzieć, jeśli popatrzymy w kogo teczki uderzały. W prezydenta, w wodza KPN-u Leszka Moczulskiego , w prezesa ZChN i marszałka Sejmu jednocześnie - Wiesława Chrzanowskiego. One - jak liczono - miały ciąć jak gilotyna, dekapitować liderów paru politycznych sił. Więc jak mówimy, że coś 4 czerwca miało być obalone, to dopowiedzmy sprawę do końca - nie rząd Olszewskiego. Bo to on miał obalać, a potem rządzić długo i szczęśliwie. A dlaczego się nie udało? Bo, po pierwsze, za grubymi nićmi to wszystko było szyte - te ni to teczki, ni haki. Na liście hańby umieszczono posła Furtaka (był taki) - dzień później się okazało, że to nie ten Furtak, że chodziło o kogoś innego o tym samym nazwisku. Wiesław Chrzanowski latami walczył o zmycie odium. Teczka Cimoszewicza to były śmiecie. I tak dalej. Nie mam zresztą zamiaru medytować nad każdą teczką, bo przecież nie o prawdę tu chodziło. Nawiasem mówiąc, warto pamiętać, że lista Macierewicza nie zawierała wykazu czynnych agentów (także SB), w tym czasie pracujących dla UOP (czyli dla rządu). No i tych związanych ze służbami wojskowymi... Wszystko dotyczyło spraw mniej lub bardziej wątpliwych, ale zamkniętych. Dla służb - praktycznie nieprzydatnych. Dla polityków - jak najbardziej. Po drugie, Olszewski z Macierewiczem przegrali, bo trafili na lepszych do siebie. Bardziej zdecydowanych, potrafiących się dogadać. Olszewski wystękiwał najprostsze porozumienie tygodniami, Wałęsie wystarczyło parę godzin. I on, i oni wszyscy - Tusk, Pawlak, Geremek - od razu zorientowali się, co to za gra. Że za chwilę będzie tak, że Macierewicz będzie ogłaszał, kto był agentem, a kto nie, i ten, kogo wskaże, będzie w niesławie wyrzucany za burtę. Że będzie tak, jak w roku 1946 i 1947, kiedy Gomułka ogłaszał, kto jest dobrym Polakiem, a kto reakcjonistą, kto może kandydować, a kto nie. Więc nie popuścili. W ten sposób - jakkolwiek by to zabrzmiało - obronili młodziutką demokrację. Dlatego jestem za tym, żeby o czerwcu 1992 roku mówić dużo i głośno. Bo nie był to czas jakiegoś męczeństwa narodowej prawicy, przeciwnie, czas jej brudnej gry. Czerwiec 1992 pokazał, co to za formacja. Niezdolna do dogadania się z kimkolwiek. Zbierająca haki na wrogów i na sojuszników. Hakami i pomówieniami załatwiająca sprawę. Wreszcie - nieudolna w tym wszystkim. Choć później, po czasie, opiewająca swe klęski i domniemane krzywdy. Ech... Robert Walenciak