No, zależy kto liczy. Dla PiS-u wart jest dziś niewiele. Zwłaszcza, że najważniejsze sprawy przeszły już przez Sejm, myślę o zapewnieniu Adamowi Glapińskiemu kolejnej kadencji na fotelu prezesa NBP. Dla Polski wart jest 200 mln euro, bo tyle kosztowało Rzeczpospolitą niewykonywanie orzeczenia TSUE w sprawie likwidacji Izby Dyscyplinarnej. Tyle Polska straciła. Dla szerokiej publiczności Ziobro wart jest pewnej nauki - że wyroki sądów warto wypełniać, i że Unia Europejska wygląda co prawda mało groźnie, ale jest konsekwentna w swych działaniach. To zresztą, tak już zupełnie na marginesie, powinno być także ostrzeżeniem dla Moskwy. Że Bruksela większe Rosji może zadać rany niż Kijów. Tak czy inaczej - likwidacja Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego jest wielką przegraną obozu władzy. Jest przyznaniem się, że pomysł, by podporządkować sobie sędziów pod hasłem walki z kastą i reformy wymiaru sprawiedliwości, nie dał się zmaterializować. Z powodu oporu samych sędziów, z powodu nacisku opinii publicznej, i przede wszystkim niezgody Zachodu. Piszę - Zachodu, bo w tym przypadku to twór wielogłowy. Składający się i z Komisji Europejskiej, ale i z najwyższych rangą polityków Stanów Zjednoczonych. Oni wszyscy mieli wystarczające środki nacisku na Polskę, i nie tylko miliardy euro leżały na stole. Więc ludzie prezydenta Dudy, a także premiera Morawieckiego, stawali na głowie, by przepchać przez Sejm ustawę likwidującą Izbę Dyscyplinarną. Tę prezydencką. Stawali też na głowie, by w toku prac nie zmieniła się ona zbytnio. Dlaczego? Otóż okazało się, że wcześniej, w rozmowach w Brukseli, Polska przedstawiła prezydencki projekt ustawy, i uzyskał on akceptację, uznano, ze spełnia warunki, które wcześniej nakreśliła Ursula von der Leyen. Że likwiduje Izbę, zapewnia powrót represjonowanych sędziów, i ich niezależność. W związku z tym - pieniądze z KPO, te miliardy euro, które mają uratować PiS, zaczną płynąć do Polski. Więc w obozie władzy drżano, że Komisja Europejska porówna to co jej obiecano, z tym co przyjął Sejm, coś jej się nie spodoba, i pieniędzy nie odblokuje... W ten oto sposób zakończył się wielomiesięczny bój z Unią Europejską. Bój, który Zjednoczona Prawica prowadziła pod hasłem obrony niezawisłości Polski, i narracji jak to Bruksela, czyli Niemcy, próbuje nas sobie podporządkować. I że jeśli chodzi o niepodległość - to nie ma za nią ceny. Okazało się, że cena jest. Dla PiS-u tą cena jest nadzieja na kolejną kadencję. A dla ziobrystów - to cena poselskiej diety. Szansa na utrzymanie się na powierzchni. Więc negocjowano ustawę z "Niemką". Jak to nazwać? Jakby nie szukać słów, dla prawicy ta zmiana, wprowadzona pod naciskiem Unii, jest przegraną. Ale dla Ziobry jest kompromitacją. Podwójną. Po pierwsze, Ziobro godząc się na zmiany, przyznaje, że nie poradził sobie z "reformą" sądów. Ten bój kosztował go zresztą nie tylko plakietkę przegrywa. Bo mogliśmy też zapoznać się z jego "wojskiem", ekipą, która miała budować nowe sądy. Zobaczyliśmy bluzgaczy, fana nagich fotek, donosicieli... Całą perfumerię. Po drugie, każdy mógł zobaczyć ziobrystów w działaniu. Och, jak oni się napinali! Że niepodległość nie ma ceny! Że lepiej wystąpić z Unii! I pękli przy pierwszej okazji. Jeszcze jeden wątek do tego epitafium bym dorzucił. Otóż klęska Ziobry to także efekt tego, że źle przeczytał znaki czasu. Bo stawiał na wojnę z Unią i jej powolny rozpad, choć sytuacja zaczęła zmierzać w zupełnie innym kierunku. Po pandemii można było jeszcze zastawiać się, w którym stronę wahadło się wychyli. Ale po 24 lutego, po ataku na Ukrainę, wszystko stało się jasne. Sytuacja się zmieniła, pole manewru politycznego gwałtownie się zawęziło. Atak na jedność Zachodu, rzecz parę lat temu dopuszczana, dziś jest putinowską dywersją. Ziobro tego nie pojął, myślał, że różnymi kuglarskimi sztuczkami się wywinie. Teraz wisi na cienkiej nitce u Kaczyńskiego, jako jego sierżant od różnych zadań, choć jeszcze parę miesięcy temu wydawało mu się, że jest generałem.