Vaclav Havel to była wielka postać. W czasach komunistycznych pięć lat spędził w więzieniu, miał zakaz pracy, on subtelny intelektualista mógł zarabiać na życie jedynie jako palacz w teatrze. Jego wielkość poznaliśmy po roku 1989 - kiedy, już jako prezydent, był jednym z motorów zjednoczenia Europy. Gdy premier Tusk mówi, że Havel był jednym z ojców-założycieli dzisiejszej Europy, i plasuje go obok Schumanna i de Gasperiego, to się nie myli. Bo dzisiejsza Europa tworzyła się dwukrotnie, czy raczej - w dwóch etapach. Najpierw zjednoczył się zachód. A potem doszła do tego środkowa część kontynentu. I nie nastąpiło to na pstryknięcie palcem. To był długi proces, pełen zakrętów, w którym Polskę, i Czechów również, napędzała potężna wola przejścia do lepszego świata. Myślę, że i do dziś nasze wejście do Unii tak właśnie jest postrzegane - jako wyrwanie się do lepszego świata, jako awans cywilizacyjny. Patrząc z tego punktu widzenia , Polacy w ostatnich kilkudziesięciu latach awans cywilizacyjny, awans społeczny, przechodzili też dwukrotnie. Najpierw przenosząc się z wiosek do miast, i teraz - przekreślając dzielące kontynent granice. Myślę zresztą, że pamięć tego awansu tłumaczy dwie mocno zarysowane postawy w naszym społeczeństwie, które teoretycznie powinny się wykluczać. Po pierwsze, traktowanie Polski Ludowej wyrozumiale, bez wielkiej wrogości, jako naszą ojczyznę. Po drugie akceptacja dla naszej obecności w Unii Europejskiej. Oczywiście, są w Polsce postawy histeryczno-antykomunistyczne, nie brakuje też anty-europejczyków, ale to są mniejszości. Można je zmobilizować i przeprowadzić piękną manifestację, ale władzy to nie da. Polacy zaczynają smakować bycie Europejczykami, i tego nie pozwolą sobie odebrać. Dlatego sądzę, że opuszczenie flagi na Pałacu Prezydenckim, czy znicze palone przez mieszkańców Warszawy przed ambasadą Czech, to także znak naszych europejskich przekonań. Vaclav Havel był nie tylko wielkim człowiekiem, ale też był nam osobą bliską. Z naszego kręgu. Z naszej Europy. To poczucie, że Europa to jest nasz kontynent rozlewa się w polskiej świadomości w sposób nieodwracalny. Bo dotykamy jej wszystkimi zmysłami. Kraków możemy pomylić z Pragą czy Norymbergą, ale z Kairem już nie. Pola w Wielkopolsce możemy pomylić z Niemcami, dajmy na to, z okolic Wolfsburga, ale przecież nigdy ich nie pomylimy z Indiami. Spójrzmy na świąteczne dekoracje zdobiące europejskie miasta. I przypomnijmy sobie skąd przywędrowała do Polski choinka. Czy też piękna kolęda "Cicha noc"... Równie piękna jak arcypolska, śpiewana w rytm poloneza "Bóg się rodzi, moc truchleje", ze słowami Franciszka Karpińskiego. Trochę żałuję, że o tym zapominają nasi biskupi (na szczęście nie wszyscy...) , że dla nich obszar gdzie stoją katedry Notre Dame, Sagrada Familia, czy katedra św. Szczepana, to jakiś inny, nieprzychylny świat. Tak jakby wyznacznikiem europejskości, niczym wzorzec z Sevres, była galicyjska wioska, z jej zwyczajami. Ponieważ jesteśmy wspólnym obszarem kulturowym, cywilizacyjnym, wszelkie opowiadanie, że Europa to wróg, że trzeba przed nią bronić naszej suwerenności, jest jak rzucanie grochem o ścianę. Bo ludzie wiedzą swoje. Wiadomo, zezłości ich gdy usłyszą, jak Grecy chcą od nas wyciągnąć jakieś pieniądze, a Niemcy mają tym wszystkim dyrygować. Ale to na chwilę, bo zaraz przychodzi refleksja, że jeśli chodzi o transfery pieniędzy, to my jesteśmy europejską czołówką (co widać na co drugiej budowie), a z tym niemieckim dyrygowaniem to też tak nie jest, bo są Francuzi, Anglicy i jeszcze parę innych nacji. Bo owszem, oburzają się Polacy, gdy słyszą o armii urzędników w Brukseli, którą trzeba utrzymywać. Ale zaraz szybko sobie kalkulują, że i tak jest to o wiele tańsze, niż utrzymywanie kilku dodatkowych armii żołnierzy, pograniczników, celników, przedstawicieli różnych tajnych służb. Zresztą, myślę, tej kalkulacji, takiej kupieckiej, typu "wyciskanie Brukselki", w myśleniu Kowalskiego jest nie za dużo. Wystarczy, że granice stoją otworem, że jesteśmy częścią wielkiej wspólnoty, że możemy zabierać głos, i powoli przebijać się do przodu. Choć wiadomo, że nie jest łatwo, i łatwo nie będzie. To jest ten dominujący w Polce trend. Tusk go czyta właściwie, w przeciwieństwie do Kaczyńskiego. I to pomogło mu bardzo wygrać w Sejmie ubiegłotygodniową debatę. I to także jest polityczny kapitał, który go niesie. Oczywiście, w polityce nie ma wiecznych partii i wiecznych politycznych imperiów. Donald Tusk doczeka czasów, gdy będzie odchodził. Różne mogą być tego powody - może ugniemy się wobec kryzysu, może w samej Platformie nastąpią procesy rozpadu, jacyś ludzie ją skompromitują, może samemu Tuskowi znudzi się władza (to najmniej prawdopodobne). Tak czy inaczej - mogą ludzie odwrócić się od PO, ale nie staną się nagle antyeuropejczykami. Ta karta nie zagra. I warto, by politycy wyciągali z tego wnioski. Robert Walenciak