Po pierwsze, dobrze że ta wizyta się odbyła. Jeżeli w jakimś stopniu wzmocniła morale Ukraińców, wymęczonych wojną, to już swój cel spełniła. Im się to należało. I nie ma co z tego się śmiać ani wyjazdu krytykować. Po drugie, znacznie gorzej przy tym wszystkim wygląda pisowska propaganda, która z tej podróży robi nie wiadomo co. Na paskach w TVP Info dumnie prezentowano, że Kaczyński zatrzyma Putina i tym podobne banialuki. Albo zachwycano się jego odwagą. Lub tym, że daje przykład Zachodowi... Sorry, ale to są wszystko banialuki, ośmieszające ładny gest. Wielkiej odwagi, żeby pojechać do Kijowa, oficjalnie, za wiedzą Ukraińców i ich specjalną salonką, nie trzeba było. Pociągi tą trasą jeżdżą, w Kijowie jest nasz ambasador, pracuje, są dziennikarze (oni, wyjeżdżając na linię frontu - ryzykują realnie). Wielkiego znaczenia politycznego wizyta w Kijowie też nie miała. Miała spore znaczenie, głównie jako dobry gest, ale na pewno dla Zełeńskiego ważniejsze było wystąpienie w Kongresie USA i prośba o pomoc, którą tam złożył. Ta pomoc, nowoczesne rakiety, drony, i to obiecane od zaraz, może realnie wpłynąć na Rosję. Zmusić ją do prawdziwych negocjacji. Bo nowoczesne uzbrojenie to jest realna siła, jedyna rzecz, z którą Rosja się liczy, która jej przemawia do wyobraźni. Wizyta wicepremiera i trzech premierów małych krajów (ulubieniec PiS-u Viktor Orban został w domu) do niczego Moskwy nie mogła zmusić. Po trzecie, już zupełnie fatalna była deklaracja Jarosława Kaczyńskiego, że na Ukrainę powinna być skierowana misja pokojowa NATO. Bo cóż takiego to oznacza? W czasie wojny? Że ta misja, przyznawał to sam Kaczyński, musiałaby być "osłonięta zbrojnie". Czyli, że nie byłaby pokojowa, tylko byłoby to wojsko NATO, które siłą musiałoby zaprowadzać pokój. Czyli walczyć. O czymś takim nawet Ukraińcy nie mówią, dla nich szczyt zaangażowania Zachodu to zamknięcie nieba nad Ukrainą dla obcych samolotów. A tutaj, proszę, Jarosław Kaczyński zaczął wciągać NATO do wojny z Rosją. Co wygląda kuriozalnie - przecież parę dni wcześniej w sprawie przekazania Ukrainie Migów-29 polski rząd był ostrożny do bólu, żeby tylko nie narazić się Moskwie, bo może strzelić w nasze miasta. A tu wicepremier eksplodował odwagą. Co istotne - tej propozycji, jak przyznał, z nikim nie konsultował. Czyli sprzedał Zełeńskiemu Niderlandy. A sojuszników postawił w niewygodnej sytuacji. Bo jest niefajnie, kiedy wicepremier małego kraju zaczyna się rządzić, z nikim nic nie ustalając, siłami najpotężniejszego sojuszu militarnego świata. I to niebezpiecznie. To rozbija jedność Zachodu, wprowadza zamieszanie. Więc szybko odpowiedziano, ze to zła propozycja. - Nie planujemy wysłania natowskich żołnierzy do Ukrainy - stwierdził szef NATO Jens Stoltenberg. - Wysłanie amerykańskich żołnierzy do Ukrainy tylko przedłużyłoby konflikt - to był głos Departamentu Stanu USA, zamykający sprawę. W świecie, bo nie w Polsce. W Polsce to będzie kolejny element propagandy i lansu. I wmawiania Polakom, że Jarosław Kaczyński chciał pomóc Ukrainie, ale ten Zachód (zgniły jak zawsze i tchórzliwy do tego) nie stanął na wysokości zadania. Zresztą, w tej sprawie poczuł złoto też inny uczestnik wyjazdu, Mateusz Morawiecki, który w wywiadzie dla dziennika "Bild" wezwał kanclerza Niemiec Olafa Scholza, by on również pojechał do Kijowa. Identyczny apel skierował też do Joe Bidena, Borisa Johnsona, Emmanuela Macrona i wszystkich przywódców Unii Europejskiej. Politycy "powinni spojrzeć w oczy kobietom i dzieciom" i pomóc im uratować ich życie i niezależność - wołał Morawiecki. Nasz mistrz emfazy i pustosłowia. Do tej pory myślałem, że tę wojnę musimy wygrać głową - dostarczając broń Ukrainie, wywierając coraz mocniejszą presję na Rosji, jednocząc się w ramach Unii i NATO. A tu proszę, okazuje się, że wystarczy jeździć do Kijowa... Jest powiedzenie jednego z minionych prezydentów Stanów Zjednoczonych, jak postępować z wrogami. Że trzeba być miłym, uśmiechniętym, ale z tyłu trzymać grubą pałkę. Zachodzę w głowę, dlaczego z Kaczyńskim (i z Morawieckim również) jest odwrotnie.