Tak było też w piątek, kiedy Sejm odrzucał wniosek "Solidarności" o referendum w sprawie emerytur. Ktoś nawet tę decyzję nazwał sukcesem premiera - no, wielki mi sukces, że koalicja rządząca zagłosowała razem... Nikt przytomny nie czynił też sobie złudzeń, że referendum zostanie przeprowadzone. Ba, nawet liderzy "Solidarności" w to nie wierzyli. Oni wołali, że chcą referendum. Ale przecież nie po to, żeby je przeprowadzić, ale żeby wokół tego czytelnego i prostego hasła mobilizować ludzi. To się udało - Piotr Duda wprowadził "Solidarność" do gry. Z jakiejś peryferyjnej przybudówki PiS-u przekształca ją w coś lepiej czytającego nastroje społeczne. Duda chwali się, że zebrał 2 miliony podpisów pod wnioskiem o referendum. Niech będzie tylko połowa tej sumy - to budzi szacunek. Przywiózł pod Sejm tysiące demonstrantów. Ho,ho - zapowiadano z tego powodu wielkie burdy, a co poniektóre stacje prześcigały się w wyłapywaniu demonstrantów kupujących w sklepie piwo. I co? Wszyscy rozjechali się bez awantur. Dobre miał też Duda wystąpienie w Sejmie - a sam fakt, że klaskali mu i Kaczyński, i Miller, świadczy o tym, że potrafi przekraczać nieprzekraczalne dla poprzedników granice. To daje mu siłę - poczekajcie chwilę, a zobaczycie, jak Kaczyński zacznie do niego się wdzięczyć i zabiegać o sympatię. Co najmniej tak samo, jak zabiega o sympatię księdza Rydzyka. A, przypominam, Śniadka miał na baczność. Rozwodzę się o liderze "Solidarności" z dwóch powodów. Po pierwsze, bo warto zauważyć jego osiągnięcia - one wpływają na polityczny układ sił. A po drugie, jak widać, to nie jest pętak. Premier Tusk, nazywając tak Dudę w ferworze sejmowych polemik, dał dowód nie tylko tego, że puszczają mu nerwy, ale że źle ocenia swego przeciwnika. Bo tym razem to nie jest zadymiarstwo, tylko dobrze zaplanowana operacja. Ona przecież będzie miała ciąg dalszy - będzie mobilizować "Solidarność", będzie rozcinać Polskę, na sytą i butną oraz na tę biedną, przestraszoną. No i ustawi Platformę i Tuska w szalenie trudnej sytuacji. Gdyż tę reformę, którą zapowiedzieli, będą musieli teraz przepychać praktycznie sami. A to będzie trwało - projekty ustaw trafią do Sejmu, potem do Senatu, potem na biurko prezydenta Komorowskiego... Każde z tych ogniw będzie miało coś do powiedzenia i będzie chciało coś ugrać. Tusk zresztą już wie, że będzie ciężko i pod wiatr, więc z konieczności czyni cnotę. "Trzeba mieć dużo odpowiedzialności i wyobraźni, by podejmować decyzje dotyczące solidarności z tymi, którzy za 30-40-50 lat będą w Polsce pracować, a później przechodzić na emeryturę" - mówił w Sejmie. I oświadczał: "Nie ma równie istotnego testu na prawdziwe przywództwo polityczne jak zdolność do podejmowania decyzji, czasami wbrew powszechnym oczekiwaniom". To jest megalomania, ale to pokazuje stan ducha premiera. Donald Tusk sprawia wrażenie, jakby naprawdę uwierzył, że jest mężem opatrznościowym i ratuje Polskę. Tylko przed czym? Rząd sam przecież przyznaje, że reforma przewidziana jest na lata 2020-2040. Czyli, po pierwsze, nie ma ona znaczenia dla obecnego budżetu. Tylko dla tego w przyszłości, i to mocno odległej. Innymi słowy, to są sprawy bardzo ważne, a nie są - bardzo pilne. Cóż więc szkodzi, by podebatować parę miesięcy dłużej, by znaleźć rozwiązanie, które zaakceptuje większa grupa Polaków? Drugim argumentem, poza sprawami budżetowymi, który przytaczają zwolennicy zmiany, jest to, że żyjemy coraz dłużej, i że w Europie podnoszą granicę wieku emerytalnego. To jest argument biurokraty. Akurat Polacy są pazerni na pracę, i nie sądzę, by nie chcieli dłużej zarabiać. Ale w ich protestach słychać strach, że będą zmuszani do pracy ponad własne, malejące siły. Jesteśmy narodem schorowanym, z fatalną służbą zdrowia, urobionym i nie dbającym o siebie. Mówią, że w Szwecji trwa debata nad przedłużeniem wieku emerytalnego do 72 lat. Ha! Postawcie obok siebie 72-letniego Szweda i 65-letniego Polaka i poproście kogoś z boku, by wskazał młodszego. To trzeba rozumieć. Wątpliwości i obaw związanych z podniesieniem wieku jest więc tak dużo, że nie dziwię się, że ludzie protestują i mówią nie. Dziwię się za to, że rząd jest tym zaskoczony. Gdyby był mądry, to by otworzył dyskusję i szukał wspólnego mianownika, i usuwał potencjalne miny. A żąda podziwu i uległości. Nie dostanie ani jednego, ani drugiego. Historia III RP dostarcza różnych przykładów, jak mocne ekipy mogą się wywrócić. Że pycha jest karana, a droga z nieba do piekła to chwila. Cztery wielkie reformy miały Jerzemu Buzkowi dać mandat na długie lata rządów, a go politycznie zabiły. Sprawa Rywina wybuchła w kilka dni po tym, jak Leszek Miller wrócił z Kopenhagi, gdzie wynegocjował warunki naszego wejścia do Unii i brawa biło mu trzy czwarte Polaków. Jarosław Kaczyński padł, kiedy wydawało się, że za chwilę chwyci całą Polskę za twarz. To by była ironia losu, gdyby okazało się, że Donald Tusk pośliznął się wtedy, kiedy uwierzył, że jest wielki.