Polska prawica zrobiła sobie z atakowania generała Jaruzelskiego sztandar. Częściowo to rozumiem, to mieści się w poetyce PiS-u. Bo PiS to emocje, rzucanie oskarżeń, temperatura tłumu. Zbrodniarze, złodzieje, kłamcy - tak krzyczą. Możemy ubolewać, że polska prawica jest dziś tak prymitywna politycznie, że odeszła od zdyscyplinowanego myślenia, które prezentował na przykład Dmowski, ale tak się stało. I dlatego zgrzyta, gdy w tym gronie widzi się również piłsudczyków czy narodowców. Bo gdyby działacze KPN lepiej studiowali życiorys Piłsudskiego, a chłopcy z Młodzieży Wszechpolskiej czytali Dmowskiego, to pewnie pięć razy by się zastanowili, zanim przyszliby na taką manifestację. Zadziwiająco przecież wygląda sympatyk Piłsudskiego krytykujący Jaruzelskiego za to, że był dyktatorem, i że stan wojenny przyniósł ofiary. Chcę być dobrze zrozumiany - stan wojenny to nieszczęście, nie ma czego chwalić. Ale jaka była realna alternatywa? Ofiary stanu wojennego zasługują na pamięć i najwyższy szacunek, ale też pamiętajmy, że zamach majowy Piłsudskiego kosztował życie 215 żołnierzy i 164 cywilów. Dyktatura przyniosła kolejne ofiary. Na tym tle Jaruzelski, też dyktator, ale taki, który przeprowadził Polskę z PRL do III RP, czyli do niepodległości i demokracji, jawi się już w innych barwach. Jeszcze dziwniej od piłsudczyków przed domem generała wyglądają narodowcy. Dmowski, zwłaszcza ten młodszy, twardo przestrzegał logiki politycznego myślenia, tego, by było w tym jak najmniej emocji, a jak najwięcej szacunku dla faktów i układu sił. "U ludzi nieprzywykłych do głębszego zastanawiania się nad zagadnieniami politycznymi zazwyczaj ich przejścia osobiste decydują o ich sposobie politycznego myślenia" - notował w swym dziele "Polityka polska i odbudowanie państwa". I chwilę potem tłumaczył: "Zadowalać się chceniem może przeciętny obywatel kraju nie działający politycznie, ludzie wszakże mający pretensję do kierowania losami narodu muszą wiedzieć nie tylko, co chcą mieć, ale co mają robić, jaką drogą dojść do upragnionego celu". Ten apel o twarde stąpanie po ziemi odnieśmy do grudnia roku 1981 (i czasów późniejszych). Polska była wtedy częścią imperium moskiewskiego, państwem o ograniczonej suwerenności, leżącym w obrębie obowiązywania tzw. doktryny Breżniewa. Tę doktrynę milcząco aprobował Zachód - nikt tam palcem nie kiwnął, gdy wojska rosyjskie rozjeżdżały w 1956 roku Budapeszt, a w roku 1968 - Pragę. Żeby Polskę rozjechać, Rosjanie wojska mieli aż nadto. Afganistan im w tym nie przeszkadzał - tam zaangażowanych mieli 6 dywizji z części azjatyckiej (ok. 85 tys. żołnierzy). Tymczasem w części europejskiej dysponowali ponad 60 dywizjami, oraz mogli liczyć na sześć dywizji wojsk NRD i 10 czechosłowackich. Nie liczę przy tym oddziałów radzieckich stacjonujących w NRD, bo one miały stać na swoich stanowiskach. Wielka część tego wojska była pod tzw. parą, ćwiczyła wokół granic z Polską. I w grudniu 1980 roku, kiedy od interwencji byliśmy o włos, i później, praktycznie do lata 1982 roku. To wojsko kierowane było przez rosyjskich generałów, którzy aż palili się do zaprowadzenia porządku w Polsce. Z drugiej strony była "Solidarność", która się radykalizowała. "Jak walniemy pięścią w stół, to kuranty moskiewskie zagrają Mazurka Dąbrowskiego" - wołał Andrzej Rozpłochowski, szef "Solidarności" w Hucie Katowice. To było, oczywiście, niepoważne, a i działacz pośledni, ale w jakiś sposób oddawało nastroje tamtego czasu. To zmierzało do zwarcia. Dla "Solidarności" to był czas karnawału, przekonania, że góry można przenosić. A dla ZSRR nie było powodu, dla którego nie mieliby do Polski wejść. Zaś obawa przed osłabieniem Układu Warszawskiego, czy przed odcięciem armii stacjonującej w NRD od dostaw, jeszcze dodatkowo ich dopingowała. Więc opowieści, że ZSRR Breżniewa (Rosja Putina przy tym, to miłe europejskie państwo) zgodziłoby się na "Solidarność" to political fiction. Ich denerwował Jaruzelski, Rakowski to był dla nich niebezpieczny zapadczik, więc o czym tu rozmawiać? Z tego punktu widzenia, stan wojenny uratował Polskę przed krwawą jatką. Logicznie rzecz biorąc, ten punkt widzenia powinni podzielać wszyscy ci, którzy choć trochę czują się politycznymi uczniami Romana Dmowskiego. W cytowanej już "Polityce polskiej" pisał on bez ogródek: "Powstanie 1863 roku było istotnie klęską narodową; tylko ci jego świadkowie, którzy po klęsce ferowali wyroki na organizatorów powstania, jako na sprawców klęski, pod jednym względem nie mieli słuszności. Winni byli zarówno ci, którzy zrobili powstanie, jak ci, którzy mu nie przeszkodzili, choć rozumieli krzywdę gotującą się dla Polski. Jeżeli ma się sumienie i poczucie odpowiedzialności, to nie wolno biernie patrzeć na zgubne poczynania, trzeba przeciw nim walczyć". Dmowski te słowa odnosił też do rewolucji 1905 roku, kiedy to bojówki narodowej-demokracji walczyły z PPS-em, z rewolucją. W przekonaniu, że w tamtejszej sytuacji nie ma szans na wywalczenie niepodległości, a kolejne powstanie może być dla Polski zgubne. I że takie sprawy przeprowadzić można jedynie przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej. Tak o tym zresztą pisał. I teraz pytanie: dlaczego spadkobiercy Dmowskiego porzucili jego nauki? Oczywiście - zachwycać się stanem wojennym nie ma sensu, dobro to nie było, ale rozumieć jego przyczyny i okoliczności - wypadałoby. A spójrzmy na dalsze kroki generała. Na to mało zwraca się uwagę, a jest to rzecz wiele mówiąca. Otóż gen. Jaruzelski, ogłaszając stan wojenny, wyprowadził wojska lądowe z koszar. I przesunął je w rejony ześrodkowań, które pokrywały się z rejonami, w których - według planów rosyjskich - miały być ześrodkowane wojska interwencyjne - rosyjskie, czeskie i NRD-owskie. A pamiętajmy - w roku 1968 czeskie wojsko, rozkazem prezydenta, pozostało w koszarach. Daleki jestem od interpretacji, że wojska polskie gotowe były, w razie czego, z Rosjanami się bić. Ale była to czytelna manifestacja - nie potrzebujemy waszej obecności, nasze wojsko kontroluje nasz kraj. Wojsko, a nie partia. Jaruzelski w dalszych latach przejął zresztą całkowicie kontrolę nad Polską. Spacyfikował bezpiekę, ubezwłasnowolnił PZPR, która straciła za jego czasów znaczenie, i mógł - gdy Gorbaczow zmienił politykę ZSRR, i międzynarodową koniunkturę - zacząć wybijać się na niepodległość. Zrobić Okrągły Stół i oddać władzę. Chcąc albo nie chcąc, ale na pewno bez obawy, że rosyjskich generałów to sprowokuje. To jest ten happy end, którego przecież chyba nikt w grudniu 1981 się nie spodziewał. "Niepodległość nie dlatego mamy, że ktoś powiedział głośno, iż jej chce, jeno dlatego, że byli ludzie zmierzający planowo do jej odzyskania, orientujący się mniej więcej w warunkach do tego niezbędnych i umiejący te warunki dla postawionego sobie celu wyzyskać" - pisał Dmowski w roku 1925. Przeżyły go te słowa. Robert Walenciak Forum: Czy wprowadzenie stanu wojennego było potrzebne?