Jak wygląda ten teatr? Co tu opowiadać - 11 listopada na ulicach Warszawy mieliśmy coś takiego, tu aktorzy mieszali się z widzami, były różne demonstracje, choć najwięcej mówiono o tej ostatniej, ONR-owskiej i Wszechpolaków. Nie były to informacje zaskakujące - że grupy, zdaje się kiboli, biją się z policją, że 22 funkcjonariuszy odwieziono do szpitala, że zniszczono kamerę TVP, że rzucano kamieniami, brukiem i butelkami. Organizatorzy na wszystkie zarzuty odpowiadali, że to prowokacja policji, znaczy się policjanci obrzucali się sami. Ciekawe też były przemówienia na koniec - liderzy Wszechpolaków zapowiedzieli, że naród (czyli oni) przejmie władzę i grubej kreski nie będzie, ani też litości dla gejów i innych wrogów. Że obalą republikę okrągłego stołu. Osobiście nie sądzę, by ci wszyscy manifestanci byli w stanie obalić cokolwiek poważnego. Myślę też, że nie za bardzo zdawali sobie sprawę, w jakiej sztuce teatralnej zostali obsadzeni. Rozumiem, że dla nich samych była to ważna przygoda. Zapalili race, pokrzyczeli, posiłowali się z policjantami - i poczuli się patriotycznie. Jak widać, ojczyzna wiele nie wymaga. Ale w tym wydarzeniu obecny był też PiS - jeżeli Jarosław Kaczyński założył sobie, że zrobi z Warszawy Budapeszt, czyli weźmie władzę tak jak Orban, to pamiętajmy, że zanim do tego doszło węgierską stolicę regularnie nawiedzały manifestacje skrajnej prawicy, organizowane przez partię Jobbik i jej Gwardię, no i przez grupy kiboli. Jobbik pomógł Orbanowi rozhuśtać Węgry, więc pewnie Kaczyński też ma nadzieję, że podobną rolę odegrają polscy narodowcy. To jest ten scenariusz. Powątpiewam w jego powodzenie. Kaczyński to nie Orban, a Tusk to nie Ferenc Gyurscany ani nie Gordon Bajnai. Więc i sztuka inaczej będzie zagrana. Zwłaszcza że swoje gra też Tusk. Jego przekaz jest prosty - oto ekstremiści, którzy zagrażają pokojowi społecznemu, agresywni i brutalni. Kibole zakrywający twarze, walczący z policjantami, rzucający kamienie i petardy. Przecież trzeba się temu przeciwstawić. Tusku ratuj! Tak z grubsza wyglądał teatr polityczny 11 listopada - niby jedno wydarzenie, a scenariuszy, według których grali aktorzy, kilka. Z jednym, głównym, rozcinającym Polskę. Rozcinają ją, z jednej strony, Pis-owcy - wołając, że Platforma to złodzieje, zdrajcy i mordercy. Z drugiej strony rozcinają Platformersi - odpowiadając, że PiS to świry i niebezpieczni ekstremiści. I teraz narodzie wybieraj, kogo wolisz: złodzieja czy świra? W ten sposób zdemolowane zostało życie publiczne w Polsce. Niektórzy twierdzą, że i na kilkadziesiąt lat. Nie wiem, czy na kilkadziesiąt, za to wiem, że ten stan powoduje, że prawdziwa polityka najbardziej ważne dla Polski sprawy zostawiła gdzieś na marginesie. Jedną z takich spraw jest batalia europejska, spór o unijny budżet na lata 2014 - 2020 oraz o przyszłość strefy euro. W ubiegłym tygodniu mówił o tym w Sejmie Donald Tusk, ale przecież tak mówił, żeby powiedzieć tylko miłe rzeczy, no i żeby pozłościć PIS. A sprawa jest poważna. Bo, po pierwsze, Unia rozpada się na dwie części - na strefę euro i na resztę państw. Strefa euro będzie jądrem Unii, będzie miała własny budżet, tam podejmowane będą najważniejsze decyzje, które później będą komunikowane innym. Główną siłą napędową tej konstrukcji są Niemcy. Tak oto na naszych oczach rozsypały się dwa filary polskiej polityki europejskiej. Bo przebudowa Unii staje się faktem. No i faktem staje się, że Angela Merkel porzuciła Donalda Tuska. Mniejsza o porzucenie. Ważniejsze jest czy Polska ma plan B, związany z podziałem Unii? Czy wybieramy drogę, że jesteśmy poza strefą euro? Jeżeli tak, to powiedzmy sobie jasno: będziemy członkiem drugiej kategorii, rozstawiać nas po kątach będzie Grecja (bo jest w strefie euro), nie będziemy mieli wpływu na najważniejsze decyzje. Może więc wybierzemy wariant wejścia do strefy? Póki co, Polska nie spełnia większości kryteriów, by przyjąć europejską walutę. Zapowiada się więc powtórka procesu akcesyjnego, który przeszliśmy dziesięć lat temu. Okazuje się, że weszliśmy do Unii, a teraz trzeba będzie wchodzić jeszcze raz. Więc co wybieramy? Równolegle z pytaniami o przyszłość Unii, toczy się gra o jej budżet na lata 2014-2020, który będzie najprawdopodobniej jej ostatnim budżetem. Jeżeli w ogóle będzie - bo jego zawetowanie zapowiada Wielka Brytania. No, chyba że zostanie radykalnie zmniejszony. Czyli Polska nie dostanie 300 mld zł z funduszu spójności, co obiecał nam w czasie ubiegłorocznych wyborów Donald Tusk. Premier zresztą czuje pismo nosem, bo nagle w Sejmie ogłosił, że on nie walczy o 300 mld zł, tylko o 400mld! Gdy to mówił - poczułem zażenowanie. Otóż w unijnym budżecie jest kilka szufladek, z których będziemy otrzymywać pieniądze - to fundusz spójności, to wspólna polityka rolna, która składa się z dwóch filarów, to także mniej pokaźne fundusze na badania naukowe, edukację, itd. W sumie - Polska może uzyskać z tych wszystkich źródeł prawie 500 mld zł. Więc premier, mówiąc o 400 miliardach, dokładnie wszystko mieszając, zawsze może ogłosić sukces. Nawet, gdy wszystko przegra. A czy jest przygotowany na polityczne zapasy? Przecież to wszystko idzie w tę stronę, że środki, które trafią do Polski, będą dużo mniejsze, niż Tusk nam naobiecywał, i że w unijnej hierarchii spadniemy do drugiej ligi. I to jest prawdziwa polityka. Ona określa miejsce Polski w świecie, na długie lata, ona określa zasobność naszych portfeli, a nie palenie rac na rondzie Dmowskiego w Warszawie czy okrzyki ogolonych młodzieńców, że obalą republikę.