W piątek przeszła ulicami Warszawy demonstracja pielęgniarek, w piątą rocznicę "białego miasteczka". Ono było rozbite pod Kancelarią Premiera, wtedy Kaczyńskiego. Pięć lat minęło - pielęgniarki lepiej nie zarabiają ("Jesteśmy tu, bo przez 5 lat nasze sprawy nie zostały załatwione" - mówiła jedna z organizatorek). Tyle ich, że premier (tym razem Tusk) je przyjmuje, a nie nasyła na nie policję. A także nie zagłusza im telefonów. I proszę tych słów nie odczytywać jako pochwały Donalda Tuska i ministra Arłukowicza. Gdy pielęgniarki demonstrowały, wciąż w powietrzu wisiała nierozwiązana sprawa Centrum Zdrowia Dziecka. I wisi zresztą po dziś dzień. W wielkim skrócie: okazało się, że CZD wstrzymuje przyjęcia do czterech klinik, bo NFZ nie zapłacił mu za tzw. nadwykonanie, a sam szpital ma 200 mln zł długu. Dożyliśmy więc takich czasów, że szpitale nie chcą leczyć dzieci, że zamykają przed nimi drzwi. Używam liczby mnogiej, gdyż ta patologia jest szersza. Mniej więcej miesiąc temu Najwyższa Izba Kontroli opublikowała wyniki kontroli przeprowadzonych w sześciu instytutach, podległych Ministerstwu Zdrowia. W tym raporcie z kolei pisano, że najtrudniejsza sytuacja jest w Centrum Zdrowia Matki-Polki, które ma 175 mln zł długu. Raport NIK analizował lata 2008-2011 i podkreślono w nim, że Ministerstwo Zdrowia całkowicie zaniedbywało swoje obowiązki - nie podejmowało realnych działań, by naprawić sytuację w podległych instytutach, nie sprawdzano, czy jakiekolwiek programy naprawcze są tam wdrażane, nie interesowano się, co tam naprawdę się dzieje. Jak więc to wszystko nazwać? Przecież słowo skandal to za mało... Po pierwsze, raport NIK chyba ostatecznie zadał cios liberalnym mitom, że szpitalom da się nałożyć finansową smycz. Różne mądrale co roku, od lat, opowiadają, że tym razem to już ostatnie oddłużenie szpitali, że wreszcie będzie na zero. I co roku szpitale mają długi. Więc po co takie bajki powtarzać? Po drugie, raport NIK pokazał, iż wiara, że jak się odda zarządzanie służbą zdrowia ministerstwu, to będzie dobrze - jest dziecinadą. Bo ministerstwo, jego urzędnicy, jak widać, to fatalni właściciele. Po trzecie, raport NIK jest wielkim aktem oskarżenia wobec ekipy Tuska, która w sprawach służby zdrowia zupełnie sobie nie radzi i - zdaje się - nie za bardzo się tym przejmuje. Wali się? A niech się wali! Szpital odmawia leczenia dzieci? A niech odmawia! Po czwarte, dochodzimy do odpowiedzialności ministrów zdrowia. A raczej braku odpowiedzialności. Ograniczając się do Bartosza Arłukowicza - raport NIK musiał znać przed wakacjami, sytuację w Centrum Zdrowia Dziecka również. I co? Na co czekał? Liczył, że samo się naprawi? Że jakoś będzie? A co teraz powie rodzicom dzieci, które szpital odsyła? Po piąte, pamiętajmy, że ten stan trwa lata całe. Że służba zdrowia nie poprawiła się za Tuska, ale przecież nie poprawiła się też za Kaczyńskiego. Przypominam to, bo pewnie dziś prezes PiS będzie się puszył, udawał czystą leliję. A za jego czasów mieliśmy masowe strajki szpitali (podobno strajkowało ich 200), mieliśmy "białe miasteczko" przed Kancelarią Premiera, ale przede wszystkim mieliśmy coś jeszcze innego, obrzydliwego. Bo jeżeli Tusk swoją bezradność chowa za różnymi PR-owymi sztuczkami, to Kaczyński maskował ją napaściami na lekarzy. To jego minister wołał o wzięciu lekarzy w kamasze i knajacko: ironizował "pokaż lekarzu, co masz w garażu". Drugi minister z kolei popisał się konferencją prasową, podczas której wołał, że nikt przez tego pana nie zostanie pozbawiony życia. A usłużne media syciły wzrok gawiedzi butelkami drogich alkoholi, które dr Garlicki miał w swoim domu. Że niby taki rozpustnik, pławiący się w luksusie. Zatrzymano też prof. Podgórskiego, o którym brukowce pisały, że to "lekarz mafii", choć później sąd uniewinnił go ze wszystkich zarzutów. Nasyłanie ubeków i prokuratorów na lekarzy, szczucie na nich ludzi, którym się nie przelewa, to była metoda Jarosława K. na problemy służby zdrowia. Na zasadzie: wprawdzie szpitale nie przyjmują, a w przychodniach kolejki, ale lekarzom też nie jest fajnie, bo władza wsadza ich za kratki. Nawiasem mówiąc, nie obiecuję sobie zbyt wiele po dzisiejszej PiS-owskiej konferencji na temat służby zdrowia, Jarosław Kaczyński nawet nie próbuje udawać, że organizuje ją, bo wyskoczyła "okazja" - czyli sprawa Centrum Zdrowia Dziecka. Ale będę wyglądał, czy prezes PiS przeprosi lekarzy i pielęgniarki za złe słowa rzucane pod ich adresem i za złe czyny... Ma okazję. W sposób oczywisty nasuwa się więc pytanie: dlaczego od lat zmagamy się z niedowładem służby zdrowia i nic? Dlaczego kolejne ekipy łamią sobie na tym zęby? Czy okrzyk "mało pieniędzy w systemie" jest jedyną odpowiedzią? Dlaczego wciąż wraca pomysł współpłacenia, mimo że Polacy tego nie chcą? Byłoby pychą, gdybym w tym miejscu zaczął opowiadać o cudownych metodach uzdrowienia publicznej służby zdrowia, pouczał ministrów, dyrektorów i profesorów. Sposobów na wyjście ze ślepej uliczki jest kilka, tak jak kilka jest na świecie systemów ochrony zdrowia. Więc dlaczego Polska buksuje? Dlaczego utrzymujemy od lat coś, co źle działa? I nie poprawiamy, jakby chodziło o to, żeby się zawaliło i już... Oto wielka tajemnica polskiej polityki, która chętniej zajmuje się mydleniem oczu albo opluwaniem ludzi niż konkretem. Robert Walenciak