Raport komisji Millera pokazał tylko malutki fragment sił zbrojnych, sytuację w jednym pułku, ale - myślę - gdzie indziej nie jest dużo lepiej. 36. specpułk był przecież wyjątkowy. A jeżeli w takim wzorowym pułku działy się rzeczy niepojęte, działała fikcyjna sprawozdawczość, nie zwracano uwagi na szkolenie i wszystko - mówiąc prostym językiem - wiązane było "na sznurek", to jak sytuacja wyglądać musi w innych jednostkach? Tych usytuowanych gdzieś z boku? Opowiadał mi jeden z oficerów, jak to wygląda. Oficerowie zajeżdżają rano do koszar samochodami i odbębniają te swoje 8 godzin. Ustawiając pasjansy na komputerze, bo z powodów oszczędnościowych obcięto wydatki na szkolenie. Potem wsiadają w swoje limuzyny i odjeżdżają do żon. Koszary pustoszeją, sprzętu pilnuje firma ochroniarska. Optymiści bagatelizują te opowieści, przeciwstawiając im dwa argumenty. Pierwszy, że jako członek NATO jesteśmy bezpieczni, więc czuj duch. A po drugie, że właśnie trwa proces uzawodowienia w polskiej armii, więc zanim będzie świetnie, musi być trochę gorzej. Ha! Też jestem optymistą, ale nie tak radykalnym. Owszem, obecność w NATO jest naszą najlepszą polisą bezpieczeństwa. Ale czy tak będzie zawsze? W roku 1988 Zbigniew Brzeziński prorokował, że ZSRR potrwa jeszcze kilkadziesiąt lat. To pokazuje, jak złudne może być poczucie niezmienności, jak może zmienić się świat. Na takie niespodzianki trzeba być przygotowanym. Cieszyć się z zawartych sojuszy, ale i mieć świadomość ich ułomności. Bo parę razy Polska była przez Zachód odpuszczona. Tak było w roku 1939. Potem sprzedano nas w Teheranie i Jałcie. Potem odpuszczono w czasie Powstania Warszawskiego (choć złudzeń nam tym razem żadnych nie robiono). No, a jak dowodzą niedawno odtajnione dokumenty NATO z lat 1980-1981, Zachód nie zmierzał wtedy kiwać palcem w bucie w naszej sprawie (akurat Jaruzelski to wiedział doskonale), a jego główną troską było, co zrobić z ewentualną falą polskich uciekinierów. Ale nie lamentujmy, my też porzucaliśmy naszych sojuszników. Porzuciliśmy atamana Petlurę, którego tak mocno za to przepraszał Józef Piłsudski. No i porzuciliśmy Układ Warszawski i Związek Radziecki. Dla nas to było wyzwolenie, ale dla nich zdrada. Z tej wyliczanki wynika więc jedno - sojusze żyją tylko wtedy, kiedy obu stronom się opłacają, no i kiedy obie strony mają siłę je realizować. W związku z tym wypadałoby jednak zadbać o naszą siłę. A nie sądzę, że szumnie reklamowane przez PO uzawodowienie armii tę siłę zapewni. Teraz liczy ona 100 tys. ludzi, zmieściłaby się więc na stadionie Barcelony. Za to nasycona jest generałami i komandorami. Jest ich około 120, czyli jeden generał przypada na 800 żołnierzy, z pułkownikami, majorami, porucznikami, sierżantami i kapralami włącznie. Szczerze mówiąc, jest to groteskowe. Nie przekonują mnie również zapewnienia, że tzw. profesjonalizacja zapewni nam armię sprawną i mobilną. Nic na to nie wskazuje, fachowcy od sił zbrojnych twierdzą, że wartość bojowa polskiej armii jest w zaniku. I że armia zawodowa jest najdroższym rodzajem sił zbrojnych. Nie dość, że najdroższym, to jeszcze w polskich warunkach szkodliwym społecznie. O co chodzi? Otóż, może jestem niemodny, ale uważam, że armia z poboru jest bardziej Polsce potrzebna niż armia zawodowa. Z kilku względów. Po pierwsze, brak przeszkolenia wojskowego młodych mężczyzn odbija się w dłuższej perspektywie fatalnie na potencjale obronnym. Już nie ma mowy o mobilizacji, bo nie ma kogo mobilizować. Po drugie, to nie jest tak, że współczesna armia staje się domeną zastrzeżoną tylko dla fachowców. Po trzecie, jak dowiodły kampanie w Afganistanie i w Iraku, armię regularną łatwo jest pokonać, ale ruchu oporu, partyzantki - nie sposób. Zresztą kilkanaście lat temu Romuald Szeremietiew lansował wojnę partyzancką, uważał że powinna ona wejść w skład naszej doktryny obronnej. Wtedy go wyśmiewano, ale przecież coś jest na rzeczy. Przykład pierwszy z brzegu: zakłady Mesko produkują rakiety Grom, one są bardziej skuteczne od słynnych Stingerów. I wystarczyłoby ich kilkanaście (są niewielkie, jedna waży 18 kg), żeby sparaliżować wszystkie polskie lotniska! Ale żeby taką wojnę prowadzić, trzeba mieć przygotowane struktury i w miarę przeszkolonych żołnierzy. Przeszkolenie wojskowe to nie tylko nauka strzelania czy maszerowania. To także wdrożenie dyscypliny wojskowej i zasad wspólnego działania. W przypadku klęsk żywiołowych czy katastrof te umiejętności są nieocenione. Jest jeszcze jeden argument - natury państwowotwórczej. W Polsce jak po grudzie idzie tworzenie społeczeństwa obywatelskiego, ludzie aktywni chętniej utożsamiają się ze swoimi firmami czy partiami politycznymi niż z państwem. Wojsko, jako miejsce wspólnej służby dla obrony ojczyzny, jest dla milionów Polaków ważnym punktem odniesienia. Miejscem kształtującym postawy patriotyczne. To nie są żadne śmichy-chichy, tak po prostu jest. I dziwi mnie, że - z jednej strony prawica, podobno tak propaństwowa, a z drugiej lewica - tak wiele mówiąca o postawach obywatelskich, zupełnie o tych wartościach zapomniały. Ulegając liberalnej modzie, dajmy sobie spokój z armią z poboru, co będziemy się męczyć, załatwi za nas wszystko armia zawodowa. To może od razu rozpiszmy przetarg wśród firm ochroniarskich na obronę polskich granic? Wystarczy więc odrobinę się zastanowić, by okazało się, że pytania dotyczące obronności i armii wciąż są aktualne. Polska musi sobie odpowiedzieć, jak mamy się bronić, przed kim, czym, w jaki sposób. Musi odpowiedzieć sobie, jakiej armii potrzebuje, i czy widzi w niej tylko siłę obronną, czy też element państwowości. Póki co, z tymi pytaniami mocuje się garstka specjalistów. Politycy opowiadają za to, że wszystko jest świetnie, że silni, zwarci, gotowi. A żołnierze? Widziałem ich wczoraj - ładnie defilują i całkiem fajnie wychodzi im pokazywanie małym chłopcom czołgów i wozów bojowych. Jak by nie patrzeć, robią za aktorów show i przewodników na placu zabaw. Trochę to za mało. Robert Walenciak