Tylko czy ten sztandar przekonuje? Czy Lech Kaczyński uczynił coś naprawdę istotnego, by tak go określać? Jakie miał, jako prezydent, sukcesy? Jarosław Kaczyński mówi, że tym sukcesem była polityka zagraniczna, szumnie nazywana przez publicystów prawicy - jagiellońską. Nazwa ładna, tylko rzeczywistość marna. Krajem, gdzie Kaczyński jeździł co chwilę, była Litwa. Był tam w swojej kadencji 16 razy. Ostatnim razem 8 kwietnia 2010 roku. Ta ostatnia jego wizyta upłynęła w atmosferze klęski, bo litewski parlament głosami tamtejszej prawicy odrzucił projekt ustawy o pisowni nielitewskich nazwisk. Projekt był niezwykle ważny dla Polaków-obywateli Litwy i był on probierzem szczerości Litwinów we wzajemnych stosunkach. Zresztą Kaczyński tak go traktował. No i dostał czarną polewkę. Kolejnym krajem, który odwiedzał często, dziewięć razy, była Ukraina. Tam był gościem prezydenta Juszczenki, którego wspierał, narzucał mu się ze swoją przyjaźnią. Mocno pochopnie, bo tym samym wiązał autorytet Rzeczpospolitej w popieranie polityka, który miał 5 proc. poparcia, i żadnych szans na reelekcję. I który na dodatek, pod koniec swej kadencji odpłacił mu się podobnie jak Litwini, nadając tytuł bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze. Może więc sukcesem Kaczyńskiego były eskapady gruzińskie? Bo podobno niepodległość Polski decydowała się na Kaukazie. Jestem daleki, by żartować z wyjazdów Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi (był tam 7 razy). Ale nie przekonują mnie argumenty, że polskie losy zależą od wydarzeń na Kaukazie i że z Gruzją u boku to jesteśmy potężnym krajem. Chciałbym za to zauważyć, że 5 lat temu Gruzja była bliżej NATO i struktur świata zachodniego niż jest teraz. A stało się to przede wszystkim na skutek złych działań Micheila Saakaszwilego. Innymi słowy - wpływ Lecha Kaczyńskiego na gruzińskiego prezydenta okazał się żaden. Za to w drugą stronę... Oto więc klapa za klapą. W polityce wschodniej Lech Kaczyński niewiele osiągnął, niczego nie zbudował, tyle jego, że się podrażnił z Rosją. Czym tu się chwalić? A w polityce europejskiej? Sorry, ale tu kojarzy się z tym panem, któremu w Berlinie Angela Merkel wyjęła z dłoni telefon, by zadzwonić do jego brata, gdy trzeba było załatwić sprawę. Oczywiście, zamysł, by prawica miała swój sztandar, swoją pomnikową postać, jest politycznie logiczny. Wcześniej, przez długie lata, taką postacią dla tej części sceny był Jan Olszewski i jego 4 czerwca. Teraz ma być Lech Kaczyński i 10 kwietnia. Więc Jarosław Kaczyński będzie na głowie stawał, żeby dokonać cudu - zrobić mężem stanu polityka miękkiego, o dobrym charakterze, uległego bratu ("panie prezesie, melduję wykonanie zadania"). No, cudu nie będzie. Poza tym, w tej bitwie o cud prawica ma jeszcze jeden kłopot. Taki mianowicie, że przeciwne jej obozy polityczne mają polityków, lepiej nadających się na sztandary. Takich, którzy mają realne osiągnięcia. Obóz liberalny ma Lecha Wałęsę - który był liderem i twarzą "Solidarności", laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, liderem demokratycznej opozycji w roku 1989, i symbolem Jesieni Ludów 1989. Wałęsę można szarpać, ale swoje miejsce w historii ma. Innym politykiem-symbolem jest Tadeusz Mazowiecki - który przeprowadził Polskę przez najtrudniejszy okres, z socjalizmu do kapitalizmu, bez jednego wystrzału. Lewica ma Wojciecha Jaruzelskiego - on w lewicowej opowieści uratował Polskę w roku 1981 przed wojną domową i interwencją rosyjską. A w roku 1989 pokojowo, manewrami politycznymi, jako pierwszy wyrwał Polskę spod rosyjskiej dominacji i przekazał władzę opozycji. Przy oklaskach Margaret Thatcher, Francois Mitterranda i George'a Busha seniora. Ma także Aleksandra Kwaśniewskiego, który przeprowadził to, co zostało z PZPR, przez "Morze Czerwone" i wprowadził Polskę do NATO i Unii Europejskiej. No i w ogniu pomarańczowej rewolucji pojechał na Ukrainę i przekonał Kuczmę, by powtórzył wybory prezydenckie. Jeżeli szukamy polskiego polityka, który realnie sprawił Rosjanom kłopot, który ograł Putina, to właśnie on i właśnie wtedy. Każdy z tych czterech polityków ma realne osiągnięcia i realną międzynarodową markę. No, chyba że świat ograniczymy do Gruzji. W tej politycznej licytacji PiS stawia więc na emocje. To chyba jest oczywiste - 10 kwietnia to będą obchody nie katastrofy, a zamachu; i nie będzie to dzień zadumy, tylko dzień oskarżania - Putina, Tuska, Komorowskiego i innych aktualnych wrogów prezesa. A każdy kto będzie kwestionował wersję zamachu, albo wielkość Lecha Kaczyńskiego, zostanie okrzyknięty albo ZOMO albo klonem Jerzego Urbana. W telewizji pokażą to wszystko dokładnie. Transparenty, krzyże, kukły, pochodnie, i tak dalej. Żeby przestraszyć. Żeby przeciętny Kowalski, zniesmaczony ministrami PO, znów poczuł jak pachnie PiS. I im więcej będzie śpiewów, krzyków i oskarżeń, im więcej nieumiarkowania, tym większa będzie radość Donalda Tuska i jego spin-doktorów, bo nic tak nie wzmacnia Platformy niż smoleńskie obrządki. Przewodniczącego "Solidarności" Piotra Dudy i spraw emerytalnych Tusk boi się jak diabeł święconej wody. O rocznice smoleńskie, krzyże i opowieści o wybuchach na pokładzie Tu-154 modli się co wieczór. Czasami te modlitwy są wysłuchiwane. Robert Walenciak