Po drugie, Amerykanom łatwiej przychodzi oddać głos na urzędującego prezydenta, niż na jego konkurenta. W USA, od II wojny światowej, zdarzyło się tylko trzykrotnie, by urzędujący prezydent poniósł w walce o drugą kadencję porażkę (Ford, Carter, Bush ojciec). A teraz zdarzyło się to po raz czwarty. Do tego dodajmy jeszcze dwa elementy. Joe Biden ma 78 lat! Będzie najstarszym prezydentem w historii USA. Nie popadam w agizm, chce tylko zwrócić uwagę, że w Ameryce wielką wagę zwraca się na to, czy ktoś jest energiczny, dynamiczny, wyróżnia się cechami, których u osiemdziesięciolatka raczej już nie ma. Senator - OK, może mieć swoje lata. Ale prezydent? Człowiek, który być może będzie prowadził wojnę? O! Wiek zdecydowanie Bidenowi nie sprzyjał. Poza tym, od czasów Ronalda Reagana, eksplozji mediów, prezydent musi być osobą medialną, musi nawiązywać kontakt z tłumami, elektryzować je. Przykład Busha ojca, który przegrał z Billem Clintonem jest tego dowodem. Bo poza nim, wszyscy prezydenci znakomicie potrafili się komunikować. Trump to medialne zwierzę. A Biden to spokojny, kulturalny pan. Ale to on wygrał, i zdobył największą w historii Ameryki liczbę głosów - 74,5 miliona. I jeszcze jedna rzecz - Biden w pierwszych przemówieniach po wtorkowym głosowaniu mówił, że odbudował niebieski mur, czyli wpływy Demokratów. Nie jest to do końca prawdą - bo Demokraci, poza wynikiem Bidena, tych wyborów do wielkich sukcesów zaliczyć nie mogą. Owszem, mają większość w Izbie Reprezentantów, ale niewielką, mniejszą niż mieli przed wyborami. Jeśli chodzi o Senat, to w najlepszym razie będą mieli remis. Powinniśmy więc oddzielić Trumpa od Partii Republikańskiej, że na pewno było wielu wyborców, którzy w wyborach do Senatu czy Izby Reprezentantów wskazywali na Republikanina, a w wyborach prezydenckich - na Bidena. Bo te wybory były w wielkim stopniu głosowaniem przeciwko Trumpowi (lub za nim). Ich rezultat powinien więc być wielką nauczką dla prawicowych populistów, ale i dla ich krytyków, tych, którym blisko do Partii Demokratycznej. Trump przegrał. Nie dlatego, że gospodarka źle działała, nie dlatego, że Amerykanie pokochali Demokratów, ale przegrał dlatego że był... Trumpem. Dlatego, że zmobilizował armię przeciwników. Wyborców, którzy dość mieli jego ciągłych kłamstw, wyzwisk, obrażania, nieobliczalności. Napuszczania jednych na drugich. Owszem, to podobało się wielu Amerykanom, oni pewnie widzieli w nim kogoś, kto w ich imieniu chlaszcze te złe elity (przepraszam, łże-elity), ale tym razem nie wystarczyło to do wygranej. Myślę też, że o jego porażce zadecydowały kryzysowe sytuacje, w których znalazła się Ameryka, i których Trump nie potrafił opanować. Zamieszki rasowe, epidemia COVID-19, w tych sytuacjach nie wyglądał jak przywódca. Po prostu zawiódł. Zawodzi też i teraz - po przegranych wyborach. Nie potrafi tego wziąć jak mężczyzna na klatę, tylko opowiada o fałszerstwach, o tym, że pośle prawników itd. Wygraża. Te groźby są puste, o tym wie każdy, kto choć trochę jest zorientowany w specyfice amerykańskich wyborów, ale jacyś jego fani to powtarzają. O spisku, dopisywanych głosach itd. Ok, jak chcą, to niech powtarzają, byle pod swoim nazwiskiem, to będziemy mieli za chwilę sporo śmiechu... Tak jak śmiech wzbudza wpis prezesa TVP Jacka Kurskiego, który pisał o cudownym środowym poranku, i o tym, jak wielki sukces odniósł Trump, zatrzymując "pochód lewactwa". Republikanie po czterech latach Trumpa, i po wtorkowych wyborach już więc wiedzą - Ameryka jest rozchwiana, wirus populizmu, wzajemnej wrogości, ją drąży, ale Grand Old Party trzyma się mocno. I też stoją przed dylematem - czy stawiać na trumpizm, na podgrzewanie atmosfery, czy odbudowywać powagę wielkiej partii? A Demokraci? Oni też wiedzą, że nikogo nie zmiażdżyli, że wciąż nie są partią ludu, że ich przewaga jest niewielka. Więc trwa tam już dyskusja, w którą stronę powinni iść, by umocnić zdobytą władzę - czy na lewo, budując największy od czasów Roosevelta new deal, czy przeciwnie, do centrum, dogadując się z częścią Republikanów. To jest też spór, jak poradzić sobie z populistami - czy poprzez programy socjalne przyciągnąć ich do Demokratów, i w ten sposób rozbroić tę bombę, czy też poprzez współpracę z częścią Republikanów, tak by odbudować zaufanie do debaty publicznej i obniżyć poziom wzajemnej wrogości. I w ten sposób zepchnąć populizm na margines. Z tego co mówi Biden wynika, że będzie stawiał na to drugie rozwiązanie. "Celem naszej polityki nie jest bezustanna wojna, ale rozwiązywanie problemów i zaprowadzanie sprawiedliwości. To czas, by nasz naród się uzdrowił. Nie będzie to łatwe, ale musimy spróbować" - mówił w pierwszym przemówieniu po wyborach. "Nadeszła pora aby pozostawić za sobą szorstką retorykę. Aby pójść naprzód, musimy przestać traktować przeciwników jak wrogów. Oni są Amerykanami. To jest czas zaleczenia ran Ameryki" - to cytat z kolejnego przemówienia. Doceńmy Bidena. To polityk bardzo doświadczony, od roku 1973 jest senatorem, nie bez powodu był wciąż wybierany. Ma wielką umiejętność dogadywania się, łagodzenia kryzysowych sytuacji. Jeżeli Trump obraża, on pozyskuje. "Czy uzdrowi Amerykę?" - pyta się CNN. Tego nie wiemy, ale jest dobrym do tej roli kandydatem. A uzdrowić Amerykę będzie musiał podwójnie. Po pierwsze, spadnie na niego konieczność walki z epidemią, i przy tym obrona gospodarki. Po drugie, uzdrowić będzie musiał zatrute relacje społeczne i polityczne. Publiczną debatę, którą zdewastowały kłamstwa Trumpa i fantazje jego zwolenników, to morze bzdur, które produkowali. Tak, by oddzielona była prawda od kłamstwa, powaga od głupoty. By przywrócić oświeceniowy charakter Ameryce.