Odłóżmy na bok brexitowe łamańce, czy nasze wewnętrzne awantury o inwazję dzieci polityków PiS na państwowe posady. Bezwstydną. Owszem, to są sprawy ważne. Ale spróbujmy spojrzeć na świat z wyższej perspektywy. Mnie do tego zmusił prof. Bogdan Góralczyk i książka, pasjonująca, którą napisał. "Wielki renesans", czyli opowieść o Chinach ostatnich 40 lat, największej w historii świata transformacji. I o tym, dokąd ona zmierza. To też temat na czasie, 1 grudnia planowane jest spotkanie prezydentów Stanów Zjednoczonych i Chin. Czyli światowy szczyt. Oto znak naszych czasów. Gdy Chiny startowały w roku 1978, świat żył spotkaniami na szczycie USA-ZSRR. W tamtych latach PKB Chin był niższy od PKB ZSRR. Dziś jest ośmiokrotnie większy od PKB Federacji Rosyjskiej. Więc jak wygląda prezydent Putin przy prezydencie Xi Jinpingu? Jest osiem razy mniejszy. I tak można porównywać bez końca. Bo skoro Chiny przez 40 lat rosły średnio w tempie 9,8 proc. rocznie, to czegóż innego możemy się spodziewać? Więc narzuca się pytanie, jak to mogło się stać? Jak państwo stalinowskie, zacofane, zniszczone przez rewolucję kulturalną, potrafiło tak się zmienić? W paru zdaniach nawet nie streszczę książki Góralczyka, mogę tylko wskazać kilka elementów, początki zmiany. Rok 1978. Deng Xiaoping, po przejęciu władzy i rozgromieniu "bandy czworga", udał się w wielką międzynarodową podróż. Odwiedził Tokio. I oto jego refleksja: "im więcej widzimy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zacofani". Odwiedził Waszyngton: "jeśli się nie rozwiniemy, zostaniemy zmieceni z powierzchni ziemi". No i Singapur, w którym 80 proc. mieszkańców to Chińczycy. Tam zaprzyjaźnia się z Lee Kwan-yew, prezydentem i ojcem-założycielem tego państwa, zagorzałym antykomunistą. Rozmawiają godzinami. To zresztą Lee jest (był) autorem najtrafniejszych opinii dotyczących przyszłości Państwa Środka. M.in. tej: "nie, Chiny nie zamierzają stać się liberalną demokracją. Gdyby się nią stały, to upadną". Deng Xiaoping wraca do Pekinu. I grudniowe Plenum KPCh decyduje, że walka o wzrost i postęp gospodarczy ma zastąpić walkę klas. A najważniejszymi słowami stały się gaige i kaifang - czyli reformy i otwarcie na świat. Parę dni później, na pokład samolotu lecącego do USA wsiadło 50 naukowców. Najlepszych, jakich miały Chiny. Mieli podjąć kształcenie w najlepszych uniwersytetach w USA. Za nimi zaczęli wyjeżdżać studenci. Od kilkuset rocznie, do kilkuset tysięcy. Warto zauważyć - chiński rząd wysyłał studentów praktycznie tylko na kierunki techniczne. Dziś Chiny są technologiczną potęgą. Gdy rozpoczęła się akcja wysyłania najzdolniejszych Chińczyków na Zachód pytano Denga, czy to nie za duże ryzyko? Czy nie będzie tak, że oni już nie wrócą? A on odpowiadał - "część zostanie, część wróci". I miał rację, bo jeżeli na początku większość zostawała, to dziś zdecydowana większość wraca. W latach 1979-2015 studiowało na Zachodzie 3,5 mln młodych Chińczyków. Z czego 1,8 mln wróciło do kraju. Bo miało gdzie wrócić. Deng zresztą o tym, mówił, w roku 1988: "mamy tysiące studentów, studiujących za granicą, dlatego jest ważne, by przygotować im odpowiednie warunki powrotu... Trzeba zmienić status intelektualistów z "dziewiątej, śmierdzącej kategorii" w trakcie rewolucji kulturalnej, na pierwszą kategorię." Tak, tak, w czasach rewolucji kulturalnej inteligentów wysyłano na wieś, by pieląc, orząc, pasąc krowy, uczyli się odpowiednich wzorców, bo elity są wysferzone, a lud wie lepiej. Deng to całkowicie odwrócił. W czasach rewolucji kulturalnej najważniejszy był specyficznie pojmowany lud, a w zasadzie różni krzykacze, od czasów Deng Xiaopinga - ludzie wykształceni. To jest filar chińskiego sukcesu. Merytokracja. Zgodnie ze starą, konfucjańską zasadą: "planujesz na rok, sadź ryż. Planujesz na 10 lat, posadź drzewo. Planujesz na 100 lat i następne pokolenia - kształć dzieci". No to jeszcze dodam do tego dane rankingu szanghajskiego (ARWU) - dziś w pierwszej setce najlepszych uniwersytetów świata są trzy chińskie, a pierwszej pięćsetce - jest ich 51! Polska to dwa uniwersytety, UJ i UW, gdzieś pod koniec pięćsetki... No dobrze, niejeden rząd wysyłał studentów za granicę, to często kończyło się źle. Ważny był system wewnętrzny, który zapewniałby wzrost, no i pokój wewnętrzny, tak by ich powrót był z korzyścią dla kraju. Czyli, reformy gospodarcze. My nasze często nazywaliśmy skokiem do basenu, bez sprawdzenia czy jest w nim woda. W Chinach dominowała z kolei maksyma, że jeżeli przechodzimy na drugi brzeg, od socjalizmu do kapitalizmu, to trzeba "kroczyć przez rzekę, nieustannie czując kamienie pod stopami". Wystrzegając się więc sytuacji niepewnych i ryzykownych. Choćby - demokracji. Dla władz w Pekinie demokracja oznaczała chaos, powrót do wojny domowej, podział kraju na państewka war-lordów. Oni to przeżyli po rewolucji Sun Yat Sena, tego bali się najbardziej. Słynne są więc słowa, którymi po pacyfikacji Placu Tienanmen Deng zwrócił się do dowódców wojska: "napracowaliście się, towarzysze!" W tamtych dniach chińscy przywódcy byli przez nasz świat potępieni, mało kto ich bronił, poza (a jakże!) wspomnianym Lee Kwan-yewem, który tłumaczył: "rozumiałem Deng Xiaopinga kiedy mówił, że jeśli trzeba zastrzelić 200 tys. studentów, to ich zastrzelcie, bo alternatywę stanowią Chiny pogrążone w chaosie przez następne 100 lat". Nie oceniam, staram się zrozumieć... Rzeź na Placu Tienanmen na krótki czas zatrzymała Chiny. Wszystko ruszyło znów po podróży Denga na południe kraju, w styczniu 1992 roku, gdzie odwiedził dwie strefy gospodarcze Shenzen i Zhuhai. "To przekracza moje oczekiwania!" - wołał zachwycony. A zakończył kolejną maksymą: "nie powinniśmy się wahać, mamy śmiało korzystać z osiągnięć innych kultur i uczyć się od innych krajów". Brak demokracji zastąpiono więc ideą rozwoju, bogacenia się. Uruchomienia DNA przedsiębiorczości. Oraz ładu, także na szczytach władzy. Dla Deng Xiaopinga wielkim zagrożeniem dla państwa, oprócz chaosu, była także zła władza, zły cesarz. Więc żeby to niebezpieczeństwo zminimalizować położył podwaliny pod nowy system polityczny. Pod zbiorowego cesarza. System polityczny Chin wygląda więc (w największym skrócie) tak: na czele stoi przewodniczący KPCh i jednocześnie przewodniczący ChRL. U swojego boku ma premiera. Mamy więc cesarza i mandaryna. Ale cesarz ma ograniczenia - jest jednym z siedmiu członków Biura Politycznego KPCh. A żeby zostać wybranym do Biura, trzeba wpierw sprawdzić się przez przynajmniej dwie kadencje na stanowiskach kierowniczych na niższych szczeblach - jako gubernator prowincji , mer dużego miasta... Na szczyt dotrzeć więc mogą tylko najlepsi. W Biurze można być tylko dwie pięcioletnie kadencje, i żeby być wybranym trzeba mieć mniej niż 68 lat. Władzę w Chinach sprawuje obecnie piąta generacja przywódców, z Xi Jinpingiem, który właśnie wybrany został na trzecią kadencję, mamy więc pierwszy wyłom w systemie... Deng Xiaoping nie byłby też sobą, gdyby nie zostawił przesłania dla następców. To jest jego testament, tzw. Konstytucja 28 znaków. Zacytuję kilka z jego zaleceń: - "Uważnie i chłodno obserwować sytuację. - Zachowywać ostrożność i nie wywyższać się. - Nie usiłować być liderem. - Ukrywać własne możliwości i zamiary." Ech, wiadomo, na paru kartkach nie opisze się ostatnich 40 lat Chin, można tylko pewne sprawy zasygnalizować. Wspomnieć o początkach boomu, roli Deng Xiaopinga, napisać o paru filarach chińskiego sukcesu. Bo tak przy okazji się składa, że w Polsce postępujemy dokładnie przeciwnie.