Żeby była jasność - nie mam zamiaru wgryzać się w szczegółowe propozycje PiS-u czy SLD, niech to czynią eksperci. Bardziej interesuje mnie atmosfera, która w związku z tym wszystkim się wytworzyła, i tak zwane generalia. One biją po oczach - Kaczyński w swych propozycjach mówi: "państwo załatwi, państwo zrobi", Miller jest bardziej powściągliwy - w jego propozycjach państwo ma pomagać, aktywnie działać. Są więc między obiema propozycjami wyraźne różnice, one wynikają z innej filozofii państwa, społeczeństwa, myślę też, że z innego wyobrażenia o skutecznym działaniu. Tymczasem, jeśli spojrzymy na ton polemik z propozycją jedną i drugą, to można odnieść wrażenie, że te różnice nie istnieją, że jest jedna słuszna linia Platformy, a propozycje PiS i SLD to rozdawnictwo, jakiś dziwny socjalizm, i nalewanie z pustego w próżne. Nie podoba mi się ten ton - bo tak się składa, że i Miller, i Kaczyński podczas swych kadencji notowali lepsze wyniki gospodarcze niż Tusk. Z jakich względów? To już temat do dyskusji. Ale już to powinno zmusić i Tuska, i Rostowskiego, i ich klakierów do powściągliwości. Po drugie, nie podoba mi się wyśmiewanie zapowiedzi, że państwo powinno prowadzić aktywną politykę przemysłową. Przepraszam, a co w tym nienaturalnego? Jeśli spojrzymy na świat, to wszędzie tam, gdzie coś się kręci, państwo taką politykę prowadzi. Na każdym szczeblu. Aktywnie działa administracja amerykańska, ale i urzędnicy amerykańskich ambasad, zabiegający o interesy rodzimych firm. We Francji obowiązkiem polityków jest promowanie rodzimej produkcji. To zdaje się Aleksander Kwaśniewski swego czasu mówił, że gros jego rozmów z Jacquesem Chirakiem dotyczyło spraw francuskich firm, bo Chirac ciągle o tym opowiadał. Niemcy w tej grze nie są gorsze - bądź co bądź Angela Merkel poleciała do Chin po kontrakty i żeby sprzedać tam airbusy. Na tym tle Donald Tusk i jego podróż życia Maczu Pikczu wyglądają pociesznie, pokazują też różnicę między pojmowaniem polityki po niemiecku i po polsku. To, przypuszczam, jest taka różnica, jak między naszą Ekstraklasą i Bundesligą... Ale najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że spór, że oto opozycja chce aktywnego działania państwa, a rząd nie, jest tak naprawdę sporem sztucznym. Bo państwo Tuska nie jest wcale tak liberalne, jak chcieliby to przedstawiać jego zwolennicy. Ono działa. Z tym, że to jest trochę inny rodzaj aktywności. Tę aktywność poznaliśmy m.in. podczas afery taśmowej. Na przykład, jak się dowiedzieliśmy, państwowa spółka Elewarr tworzyła nowe spółki-córki. I dzięki temu powstawały nowe rady nadzorcze, które można było obsadzić, no i nowe zarządy. Państwo Tuska podjęło też aktywne działania związane z budową elektrowni atomowej. Zajmuje się tym były minister skarbu Aleksander Grad. Za 110 tys. zł miesięcznie. Nie ukrywam, ciekaw jestem efektów tak sowicie wynagradzanej pracy. Puchną też ministerstwa - premier Tusk zapowiadał, że będzie zmniejszał ich stan kadrowy, a jest dokładnie odwrotnie. Liczby nowych urzędników idą w tysiące, sam Tusk jeszcze w roku 2008 miał 14 asystentów politycznych i doradców, teraz ma 21. Oto mamy beneficjentów nowych miejsc pracy, stworzonych w wyniku aktywnej polityki rządu . Rządu, który - gdy mu wygodnie - przywdziewa szatę surowego liberała. Niedawno usłyszeliśmy, że kłopoty ma Centrum Zdrowia Dziecka, że nie ma pieniędzy na leczenie dzieci. I co usłyszeliśmy? Że to wina szpitali, że leczą tak drogo. W aferze Amber Gold , z kolei zabłysła minister edukacji pani Szumilas, która stwierdziła, że to wina klientów pana P., że mu uwierzyli. I że widocznie byli niedouczeni. Innymi słowy, to wina zwykłych ludzi, że uwierzyli w kapitalizm i włożyli oszczędności tam gdzie oferowano im najwyższe oprocentowanie. Tak jak i wina jest dziennikarzy, że zadzwonili do sędziego Milewskiego i udawali, że dzwonią z Kancelarii Premiera. W każdym razie, sędzia tak uważa. Natomiast nie wiadomo wciąż, czyją winą jest, że obwodnica Poznania urywa się w polu i dopiero za kilka lat, coś tam dobudują. Tylko jak te kilka lat przetrwać? W naszym liberalno-nieliberalnym (zależy o kogo chodzi) kraju, notującym bezrobocie na poziomie 12,5 proc., zawsze trzeba dodawać, że 2 miliony Polaków pracuje za granicą. To jaki byłby ten poziom, gdyby zostali oni w domach? Dodajmy do tego, że w najbliższym czasie szkoły opuści 3 miliony młodych Polaków. I co z sobą zrobią? Wiadomo, że obecny rynek pracy ich nie wchłonie, że żadna niewidzialna ręka rynku im nie pomoże. Że trzeba tu aktywnej polityki państwa. I co? Tymczasem produkujemy niepotrzebnych specjalistów od zarządzania, od marketingu, od dziennikarstwa i tak dalej. Ba, produkujemy też niepotrzebnych inżynierów, bo gdzie znajdą oni pracę? Nie w Polsce, w każdym razie... Polska zarzuciła rozwijanie i wspierania rodzimego przemysłu, firmy mają sobie radzić same. Nie ma zresztą w rządzie pomysłu, jakie gałęzie mogłyby być polską specjalnością, w czym moglibyśmy być w Europie mocni. Owszem, jest jakaś wskazówka - bo jeśli budżet IPN liczy 232 mln zł, a budżet Polskiej Akademii Nauk - 81 mln zł, to widać wyraźnie, co jest w tym kraju ważne, a co nie. W czym chcemy być mocni, a co odpuszczamy. Tylko, że szanse na to, by IPN stał się naszym hitem eksportowym są z gatunku iluzorycznych. Scenariusz na najbliższe lata, w tuskowym wydaniu, wygląda więc mało obiecująco. Czeka nas taplanina, i brak energicznych działań rządu. Jakaś wiara, że samo się ułoży. Tylko że wiadomo, że samo się nie ułoży, i że - koniec końców - młodzieży pozostanie emigracja. A wcześniej szukanie odpowiednich szkół. Nie, nie żadnych uniwersytetów, politechnik - tylko szkół kucharskich, kelnerskich, hydraulicznych, pielęgniarskich. Zdaje się, w roli dostarczycieli takich usług będziemy w Europie obsadzani. Robert Walenciak