Odsłona pierwsza, to czwartkowe głosowanie w Sejmie. Jak wiadomo, w czwartek rano, z zaskoczenia, wprowadzono do porządku obrad głosowanie nad ustawami sądowymi. I to głosowano. No i okazało się, że opozycja mogła ten wniosek odrzucić, bo nie przyszło trzydziestu paru posłów PiS. Ale nie odrzuciła, bo i w PO, Lewicy i PSL też znaleźli się wagarowicze, też nie przyszła ich trzydziestka. Więc głosowanie wygrał PiS. O! Jaka fala hejtu na opozycję się wylała! Wołano, że można było ustawy sądowe odrzucić. Że była okazja, ale została ona przez opozycję wypuszczona z rąk. I to, że się skompromitowała. I że ci, którzy na głosowaniu nie byli, powinni złożyć mandaty - to były najlżejsze określenia. Zwłaszcza, że posłowie-wagarowicze tłumaczyli się wyjątkowo niemądrze... Jak dzieci w szkole. No dobrze, a czy ten gniew ludu (opozycyjnego) był usprawiedliwiony? I nie, i tak. Bo, patrząc na zimno, to głosowanie było bez znaczenia. Gdyby PiS je przegrał, powtórzyłby je parę godzin później, i przegłosował, tak jak to zrobił w piątek. Ma w Sejmie większość. Ale to wcale nie znaczy, że posłowie opozycji mogą sobie na posiedzenia nie przychodzić, i tłumaczyć, że i tak nie ma to znaczenia... Otóż - ma! Ich obowiązkiem jest do Sejmu przychodzić, przekonywać, walczyć, nawet jeżeli wiedzą, że przegrają. To jest ich moralny obowiązek wobec tych, którzy na nich głosowali. Jeżeli w środę wieczorem w całej Polsce w obronie sądów demonstrowały tysiące ludzi, przyszli tam przecież z własnej woli, poświęcając swój czas, to obowiązkiem posłów, było nieść to posłanie w Sejmie. Bo cóż oznaczała ich nieobecność? Że opuścili pole bitwy. Że zdradzili tych, którzy w środę demonstrowali. Że nie dorośli do roli reprezentantów społeczeństwa. Bo generał nie może zostawić żołnierzy. Może z nimi polec - stąd sława gen. Sowińskiego, nie może ich opuścić - stąd hańba szosy zaleszczyckiej. A jeżeli jeszcze kogoś te słowa nie przekonują, to przypomnę los Ryszarda Petru, który w apogeum wojny o Sejm, w czasie tzw. "puczu", wyjechał sobie na Maderę... Z kobietą. I to był jego koniec. Niech to będzie przestrogą. A teraz odsłona druga. Donald Tusk. O! Tusk nie ma w sobie flegmy posłów opozycji. Jest pełen energii, widać że mu zależy. Więc krąży jak sęp nad Polską. Tą pisowską. I co chwila - trach! - kąsa. Okazje ma - jeździ po kraju z promocją książki, zawsze coś powie, co potem cytują media. Więc o ataku na sądy powiedział - że gdy władza chce je sobie podporządkować, to znaczy, że chce bezkarnie kraść. Hej, PiS-owcy, chcecie bezkarnie kraść? Gdy padło pytanie o Green Deal, to odparł, że PiS woli sprowadzać węgiel z Rosji i truć polskie dzieci, niż wziąć kasę z Unii na czyste powietrze. I że to pachnie zdradą stanu. Hej, premierze Morawiecki, dlaczego Polska nie chce pieniędzy z Unii na inwestycje w czyste powietrze, a za to woli płacić Rosjanom za węgiel? A z kolei gdy zapytano go, czy grozi nam Polexit, stwierdził efektownie, że raczej - wypierpol. Że zostaniemy w Unii wypchnięci na margines, a potem zostawieni sami sobie. To znaczy, sami wobec miłego, wschodniego sąsiada... Taka jest więc taktyka Tuska, bezustannych złośliwości i insynuacji. Celnych i bolesnych. Walczy z PiS-em po PiS-owsku. W stylu Jarosława Kaczyńskiego. Nie ukrywam, to mi się nie podoba. Bo Polsce wcale nie trzeba młodszej wersji Kaczyńskiego. Ale taki jest dziś Tusk. On w ten sposób buduje swą pozycję, wraca do polityki krajowej. A na tle Schetyny błyszczy, więc pewnie w styczniu, podczas wyborów szefa PO, jego opinia będzie szczególnie ważyła. I co, odbierze mu PO? Zbuduje sobie pozycję lidera opozycji? Głównego rozgrywającego po tej stronie? Widać przecież, że do tego zmierza. Symbolem tych działań niech będzie jedna z jego ostatnich wypowiedzi, gdy stwierdził, że Kaczyński kłamstwem smoleńskim podzielił Polskę. I są dziś dwie Polski - ta Kaczyńskiego, i ta druga... No właśnie, czyja jest ta druga? Do tego podziału - i to jest odsłona trzecia - nawiązał też w swoim niedzielnym wystąpieniu marszałek Senatu Tomasz Grodzki. Ubolewał, że tak się stało, że to dla narodu tragedia, pytał podchwytliwie, czy to nie efekt działań naszych wrogów, tych zewnętrznych? Więc, żeby nie padać w jakąś histerię, szpiegomanię, może parę słów, żeby rzecz wyprostować. Otóż, Grodzki się myli. Bo nie jest problemem, że Polacy są podzieleni. To dobrze, że tak jest, to stan naturalny, że w społeczeństwie są różne grupy, różne poglądy. Szczerze mówiąc, bardziej martwiłaby mnie sytuacja odwrotna, gdyby Polacy w ogóle się w poglądach nie różnili, wyglądali jak wyciągnięci z jednej wioski. Nie jest więc kłopotem, że jesteśmy podzieleni. Natomiast problemem jest, że nie potrafimy się szanować, nie potrafimy przestrzegać reguł współzamieszkania, tak, żeby w tym kraju każdy czuł się dobrze. Nie potrafimy współpracować, szanując odmienność innych. A zamiast staropolskiej tolerancji mamy wykluczanie, docinki, obrażanie. Nasze plemię kontra tamte... Różnijmy się, ale się szanujmy! I niech to będzie apelem na Święta.