I tak nam Polska marnieje. Mamy z jednej strony partię establishmentu, zajętą konsumowaniem sukcesu. Czasami ciemny lud dowiaduje się, jak ta konsumpcja wygląda - gdy okazało się, że były minister Grad zarabia 110 tys. zł miesięcznie, gdy opublikowano listę działaczy PO zasiadających w radach nadzorczych spółek państwa, gdy wybuchła awantura związana z premierami dla urzędników i polityków, i tak dalej... Platforma (z niewielkim wsparciem PSL) kontroluje w tym kraju prawie wszystko i przecież gołym okiem widać, że jest zdemoralizowana i zbisurmaniona rządzeniem. Bo nie ma z kim przegrać. Bo naprzeciw niej stoi sekta smoleńska - z ogniem w oczach i kolejnymi szalonymi teoriami. A wiadomo, jak jest z krzykaczami - można ich posłuchać, ale do poważnych spraw szuka się ludzi poważnych. Wszyscy kochają lewicę I tak to czuję, że Polacy dobrym okiem spojrzeliby na ugrupowanie nieagresywne, kompetentne, myślące po europejsku i myślące o ludziach, a nie o wskaźnikach, bankach i radach nadzorczych. Co tu się rozwodzić - brakuje im normalnej lewicy. Zresztą, ewidentnie czują to politycy. Wsłuchajmy się w retorykę Tuska i Rostowskiego, w to, co mówią na temat OFE, roli państwa i tak dalej, co Tusk obiecywał w swoim "drugim expose". A posłuchajmy Jarosława Kaczyńskiego, kiedy mówi o powinnościach państwa, o służbie zdrowia czy o walce z bezrobociem. I jedni, i drudzy mówią coraz mocniej lewicowym językiem, unikając takich słów, jak "liberalizm", "reformy", "niewidzialna ręka rynku" itd. No dobrze, a gdzie jest w tym wszystkim "prawdziwa" lewica? Cóż, na lewicy mamy wojnę. Już się wydawało, że SLD pozbierało się po latach marginalizacji, a z kolei "nowa lewica" rozwinie się pod skrzydłami Palikota. A tu klapa. Bo politycy biją się między sobą. Z jednej strony mamy dziwny sojusz Kwaśniewskiego i Palikota, z drugiej jest Leszek Miller, z trzeciej rozmaite grupy reprezentujące różne środowiska. Aha, jest jeszcze Włodzimierz Cimoszewicz, który na wszystko kręci nosem. Ta wojna jest autentyczna i ona dziś lewicę paraliżuje. Po pierwsze dlatego, że jest wojną. Po drugie dlatego, że jest pusta merytorycznie. Nie jest wojną na poglądy i koncepcje, bo tego nikt nie słucha, ale wojną o to, kto komu mocniej przywali. Jest wzajemnym rozgrywaniem. Grą w trójkącie: Palikot-Kwaśniewski-Miller. Jej stawka wydaje się oczywista: kto ją wygra, będzie na lewicy liderem. Czyli arbitrem w wojnie Tuska z Kaczyńskim. A może i gajowym, który wypędzi ich z lasu... Twardy Miller, chaot Palikot Nie ma wątpliwości, że w tym pojedynku najtwardszym zawodnikiem jest Leszek Miller. Wydawało się, że już po nim, że wychodząc w roku 2007 z SLD popełnił polityczne harakiri, że to co najwyżej emeryt, którego zaprasza się do programów, by barwnie komentował działania innych. A tu nic z tego. Wszedł do Sejmu, wygrał batalię o stanowisko przewodniczącego SLD i tę partię odbudował. Krok po kroku, punkcik po punkciku. SLD nie jest już zapuszczoną, gnijąca łajbą, która nie wiadomo gdzie płynie. Dziś to całkiem przyzwoita jednostka. Plan Millera jest dość naturalny: SLD wskakuje na poziom 15-18 proc. poparcia, co daje mu rolę arbitra na politycznej scenie. A potem idzie dalej w górę, przygarniając to, co na lewicy najciekawsze. A Palikot? A Kwaśniewski? Każdy z nich odgrywa u Millera inną rolę. Na Kwaśniewskim Miller chce się odegrać. Za dawne czasy. Pokazać mu, że to jego jest na wierzchu. To jeden z motorów napędzających go do działania. Palikota chce natomiast ograć albo zmarginalizować, tak jak PSL zmarginalizowało Samoobronę, albo nawiązać współpracę, ale na swoich warunkach, czyli powtórzyć wariant, który przećwiczono we współpracy z Unią Pracy. Jeśli Miller jest w tym trójkącie osobą najtwardszą, to Palikot najbardziej kontrowersyjną. Jest liderem wskaźników nieufności, wkurza ponad połowę Polaków, choć sam sprawia wrażenie niezwykle z siebie zadowolonego. Osoba, która blisko go zna, powiedziała mi całkiem niedawno: "W jednym Palikotowi ufam absolutnie - to człowiek, który nie ma żadnych poglądów". Swój sukces w roku 2011 Palikot zawdzięcza Grzegorzowi Napieralskiemu, który rozmontował SLD, zostawiając na lewicy Dzikie Pola. Więc w pustą przestrzeń wszedł Palikot, polityczny kondotier, który wcześniej próbował kariery jako prawicowy katolik ("Ozon"), potem jako liberał (to już w PO), aż wreszcie uznał, że trzeba walczyć z Kościołem, trochę przy tym się wygłupiając. Są dwie teorie, spiskowa i psychologiczna, tłumaczące tę woltę. Pierwsza, spiskowa, powtarzana przez prawicowych blogerów, głosi, że pomysł, by Palikot ogłosił siebie lewicowcem, zrodził się w Kancelarii Premiera. Że w ten sposób Donald Tusk postanowił budować koncesjonowaną (przez PO) lewicę, a przynajmniej mocno osłabić SLD. Druga teoria, psychologiczna, tłumaczy, że Palikot chce władzy i godności. A ponieważ i w PO, i w PiS stałby po te dobra daleko w kolejce, wybrał lewą stronę sceny. Zresztą, mówi on o swych ambicjach otwarcie, że Kwaśniewski powinien być kandydatem na premiera, a on kandydatem na prezydenta. Całej lewicy. Tak czy inaczej, ostatnie miesiące mocno go od tych marzeń oddaliły. W starciu ze zorganizowanym Millerem pełen chaosu Palikot tracił punkt po punkcie. A gdy wyrzucił Wandę Nowicką, przy okazji opowiadając niezbornie, że chciałaby być zgwałcona, znalazł się na dnie. Zaetykietowany jako pajac, cham, nie potrafiący powiedzieć o co mu chodzi...I wtedy pomocną dłoń podał mu Aleksander Kwaśniewski. Dlaczego? Czego chce Kwaśniewski? Powód pierwszy widzimy na własne oczy podczas kolejnych konferencji prasowych - Palikot jest dziś zwierzątkiem przymilającym się do Kwaśniewskiego, usłużnym, nadskakującym. Samodzielności już nie ma. Jaszcze parę lat temu, gdy był w PO i prowadził wojną z obecnymi wrogami Donalda Tuska, opluwał nie tylko Lecha Kaczyńskiego, ale i Aleksandra Kwaśniewskiego. W książce "Ja, Palikot" mówił tak: "To ja podnosiłem, iż być może tak jest, że gdy ktoś zostaje w Polsce prezydentem, to zaczyna mieć problemy z alkoholem, mając na myśli również Kwaśniewskiego". "Pyta mnie pani o chorobę byłego prezydenta? Tak, jestem przekonany, że ma problemy z alkoholem!" "Dzięki mnie już żadnemu prezydentowi nie upiecze się nietrzeźwość nad grobami polskich żołnierzy, jak to miało miejsce w przypadku Kwaśniewskiego". Dziś te opinie Palikot głęboko schował, dziś walczy o życie, a to dać może mu tylko Kwaśniewski i Europa Plus. Dla byłego prezydenta trafiła się więc polityczna okazja - za friko przejął polityczną firmę, która zdobyła w wyborach 10 proc. poparcia. Pytanie tylko, ile ta firma jest warta dziś? Ale to pierwszy krok byłego prezydenta - Kwaśniewski chce bowiem budować szeroką formację, opartą o Ruch Palikota, SLD i tych był wyborców lewicy, którzy głosują dziś na PO. Taki jest zamiar teoretyczny. Tylko czy ma on szansę powodzenia? Myślę, że niewielką i to z kilku powodów. Po pierwsze, elektoraty Palikota i SLD się nie sumują. Palikot jest wciąż liberałem, jego stanowisko wobec wieku emerytalnego czy płacy minimalnej plasuje go poza lewicą. Za to brutalne poglądy na temat Kościoła katolickiego, lekkich narkotyków czy seksu nieletnich może i wzbudzają entuzjazm wśród młodej części wyborców, ale przecież nie w gronie umiarkowanych wyborców SLD. To zresztą dlatego ofensywa Palikota, by sobie zjednać dawną postkomunę, nie przyniosła mu powodzenia. Gdy poszedł do generała Jaruzelskiego do szpitala i zrobił sobie z leżącym w łóżku generałem zdjęcie, młodzież krzyczała na niego, że afiszuje się z dyktatorem. Oburzeni też byli "postkomuniści" - że nie szanuje intymności chorego człowieka. To dlatego tak śmiesznie wyglądają wokół Palikota dawni SLD-owscy działacze. Na przykład Robert Kwiatkowski, były prezes TVP, a potem sztabowiec Grzegorza Napieralskiego. Póki co, musi świecić oczami ze swego nowego szefa, gdy ten mówi, że papież Franciszek to ch... i tak dalej. Drugi powód wykluczający wariant Kwaśniewskiego tkwi w samym SLD. W tej partii, czy też raczej w jej resztkach, żyje wciąż złe wspomnienie koalicji Lewica i Demokraci. Opinia, że polegała ona na tym, że kampanię prowadzili ludzie SLD, urabiając się po łokcie, a miejsca biorące zarezerwowane były dla ludzi z innych ugrupowań, którzy je brali i nie kwitowali. W SLD nikt już na innych nie ma zamiaru pracować i ten stan świadomości otoczenie byłego prezydenta powinno posiadać. Po trzecie wreszcie, sam pomysł sztucznego klejenia różnych podmiotów nie wygląda na dobrze przemyślany i - jak dowodzi historia III RP - rzadko się sprawdza. Zwłaszcza że to klejenie polegałoby na układaniu list wyborczych. Że tu Zdzisiek, a tam Maniek, a reszta ma na nich pracować. To sensu wielkiego nie ma, oczywiście poza samymi zainteresowanymi... Opakowanie to za mało Uff... Tak wygląda dziś mapa polityczna tego, co jest po lewej stronie, i nie jest to widok budujący. Bo mamy jakieś bijatyki, podchody różnych dworaków, a nie ma w tym substancji. Wiemy, że Marek Siwiec chce być eurodeputowanym, ale nie wiemy, co z tego będzie miał Kowalski, i dlaczego miałby się w starania Siwca angażować. Zwłaszcza że Europa Plus powstała - i to jest ewenement - nie posiadając nawet strzępu dokumentu programowego, za to listę chętnych do kandydowanie. Owszem, po paru dniach dowiedzieliśmy się, że jakieś pomysły E+ posiada. Jakie? Okazało się, że zaprasza do dyskusji o armii europejskiej... Oto strzał w dziesiątkę, nie ma co... Jeżeli więc mówimy o kłopotach lewicy, o tym, że nie potrafi stać się realną alternatywą wobec Tuska i wobec Kaczyńskiego, to dlatego, że więcej jest tam puszenia się, przepychania niż pracy organicznej. Że wszystko zostało sprowadzone do prostego problemu - kto na listach? Tylko że Kowalski ma to głęboko w nosie. Jakkolwiek by to dziwnie zabrzmiało, zwłaszcza w czasach krótkich medialnych relacji i panoszącego się celebryctwa - w polityce, żeby osiągnąć sukces, trzeba mieć coś do powiedzenia i coś do zaproponowania. Same opakowanie, choć ważne, to za mało. Przez lata całe SLD miał dobre opakowanie - miłego Kwaśniewskiego, twardego Millera, kompetentnego Cimoszewicza i tak dalej - i to wystarczało. Że jest się przewidywalnym i nieagresywnym. Ale dziś w tych kapciach chodzi Tusk. Więc lewica musi pokazać coś więcej. Czyli - zagrać o coś więcej. Nie chodzi tu o układanie list wyborczych, o występy w telewizji, o takie czy inne przepychanki. Lewica, jeśli chce zagrać w I lidze, musi się po prostu zbudować. Przejść od etapu partii do etapu formacji. Formacją jest PiS. Ma własną opowieść o Polsce, ma własne mity, własne media, własne think-tanki, własny biznes, szeroką rzeszę współpracowników i sympatyków. Formacją jest Platforma. Też ma własną opowieść o Polsce, własne legendy, bohaterów, własne media, o finansach nie wspomnę, bo partia rządząca możliwości ma gigantyczne. Na tle tych potęg lewica jest jak ekipa z dawnej epoki. Nie ma własnej opowieści o Polsce, nie ma mediów, nie mówiąc o zaprzyjaźnionych biznesmenach, nie ma think-tanków. W wielkim stopniu z własnej winy. Czerwona opowieść Każda lewicowa opowieść o Polsce musi zahaczyć o czasy Polski Ludowej. Tego nie da się zbyć argumentem Wojciecha Olejniczaka, że wtedy był mały. Bo w jakieś buty wszedł. Tylko że jego wykręt nie jest czymś wyjątkowym, jest w jego partii normą. A przecież społeczna reakcja na "Rok Gierka" dowodzi, że Polacy mają lepsze mniemanie o Polsce Ludowej niż liderzy SLD. Bo owszem, Polska Ludowa była państwem autorytarnym, ale przecież była też państwem lewicowym. I trzeba to rozdzielić. Oczywiście, prawica tego nie rozdziela, ona widzi tylko teczki SB i inne elementy państwa policyjnego. A SLD na te słowa chowa głowę w piasek. Zupełnie bez sensu , bo tanie mieszkania czy przedszkola to jest inna rzecz niż SB. A awans społeczny to jest inna rzecz niż cenzura. A kodeks pracy i wczasy w ośrodku zakładowym to coś innego niż rządy jednej partii. Powiedzmy głośno: i tanie mieszkania, i kodeks pracy i awans społeczny milionów to idee znacznie starsze niż Polska Ludowa. Dlaczego więc mają być czymś wstydliwym i złym? W tę pułapkę totalitarnie złego PRL wpadła też nowa lewica, różne organizacje, portale, barwne środowiska ochrony praw lokatorów, mniejszości seksualnych, spraw pracowniczych itd. Oni są fajni, młodzi, mają świeże spojrzenie, nie zaczadzone minionymi wojnami, ale też chcą być poprawni, więc dystansują się od PRL, sami się marginalizując, wpisując się w opowieść PO lub PiS-u. I takimi zostają - kieszonkową lewicą polskiej prawicy. SLD nie potrafi też bronić czasów, kiedy ta partia rządziła. I w powszechnej świadomości zostało, że były to czasy Rywina. A tego, że były to czasy reanimacji gospodarki, negocjacji akcesyjnych z UE i czas wejścia do Unii, mało kto pamięta. Przypominam to wszystko tylko po to, by pokazać, jak ważna dla zbudowania formacji jest własna opowieść, i swoi bohaterowie. I że brak takiej opowieści, brak celów, brak marzeń, prowadzi do tego, że wprawdzie władzę można zdobyć, ale rządzi się wtedy dla innych kapłanów. Pod dyktando innych mediów. Co ciekawe, przedwojenna lewica doskonale o tym wiedziała. PPS potrafiła wgryźć się w społeczną materię. Opierając się na TWP, klubach samokształceniowych, TUR-ach, ZNP, klubach sportowych, spółdzielniach mieszkaniowych (WSM na warszawskim Żoliborzu!), poradniach rodzinnych, własnej prasie itd. A teraz? Jaki jest stan posiadania lewicy? Parę setek radnych? Urzędników? Którzy przeglądają co rano "Gazetę Wyborczą" i "Rzeczpospolitą" bacząc, czy nie ma o nich jakiejś złej wzmianki? To przecież do niczego nie prowadzi. Formacja, żeby odgrywać jakąś rolę, musi być rozbudowana - mieć swoją bazę, organizacje, ekspertów, media, pola swobodnej dyskusji, swoich mędrców. A nie martwić się, co powie pani Bochniarz, Adam Michnik czy ksiądz Rydzyk. Jest jakieś fatum ciążące nad tą stroną sceny. Przecież to około 25 proc. wyborców. To znaczący potencjał intelektualny. To oczekiwanie, daleko wykraczające poza środowiska lewicowe, że coś porządnego po tej stronie się pojawi. A tu mamy bijatykę o listę do Europarlementu, jakby to było najważniejszą pod słońcem sprawą... Robert Walenciak