Otóż życie publiczne odbywa się w dwóch obszarach. W przestrzeni realnej władzy, władzy, że użyję tego określenia - fizycznej, i w przestrzeni władzy ideologicznej, duchowej, władzy myśli. Jeśli chodzi o ten pierwszy element to sprawa jest prosta - ma władzę ten, kto rządzi. Premier, prezydent, minister. To łatwo zobaczyć. O te stanowiska walczą partie. Ale dla obywatela ważniejszym obszarem jest przestrzeń władzy ideologicznej. Tu decyduje się, co jest słuszne, a co nie, co wolno, a czego nie wolno, jak wygląda państwowy porządek. Te dwie płaszczyzny nie pokrywają się. To dlatego mieliśmy w historii teoretycznie mało zrozumiałe sytuacje. PZPR zaczynała jako spadkobierczyni KPP i PPR, jako żydokomuna, partia komunistyczna, przepojona internacjonalizmem, obyczajowo wyzwolona. A już pod koniec lat 60. była partią opowiadającą nacjonalistyczne dyrdymały, z antysemickimi wyskokami, kołtuńską w dodatku. Ten sam szyld, czasami ci sami ludzie, a treść inna. Ale są też inne przykłady - III RP trwa już prawie 23 lata, miała w tym czasie gabinety i prawicowe, i lewicowe, a i tak, kto nie rządził, to opowiadał, że trzeba zmniejszać podatki, że liniowy nie jest zły, że koszty pracy są za wysokie i tak dalej. Pomijam, że wszyscy premierzy - niezależnie od partyjnych korzeni - wdzięczyli się do biskupów, bo to jest inna historia. Innymi słowy - obowiązuje w III RP pewien kanon poprawności. W sferze ekonomicznej, w sferze stosunków pracy, jest to kanon kapitalistyczny, i to w twardym wydaniu. Że jak biednemu przybywa - to warto go opodatkować, a jak bogatemu - to nie. Że w zakładzie pracy obowiązują zwyczaje przeniesione z XIX-wiecznego folwarku, gdzie był ekonom i rzesza najemnych chłopów. Taki jest w Polsce kanon na XXI wiek. Przesadzam? Nie sądzę. W każdym razie 1 maja ma szansę stać się dniem, w którym przegięcia polskiego kapitalizmu zostaną pokazane i nazwane. I zaczniemy zderzać się z mitami, które przyjęliśmy jako oczywistą oczywistość, a które są zwykłym nawijaniem makaronu na uszy. Przykład pierwszy: wciąż słyszymy, że koszty pracy w Polsce są za wysokie i że pracownicy zarabiają za dużo. Przepraszam - a dyrektorzy? Szefowie firm, kadra zarządzająca? Dlaczego o ich zarobkach się nie mówi? Obowiązujące jest w Polsce tłumaczenie, że szefowie firm muszą dużo zarabiać, bo to są wielkiej klasy fachowcy i inaczej pójdą sobie gdzie indziej. Tak? To droga wolna! Osobiście uważam, że poza niedużą grupą postaci wyjątkowych, poziom profesjonalizmu polskich wyższych kadr biznesowych, bankowych, administracyjnych, jest nie najwyższy, że opowieści o ich profesjonalizmie i jakości pracy są mocno przesadzone. Nie widzę więc powodu, żebyśmy mieli wymagać od średnio lub niewiele zarabiających Polaków zaciskania pasa, a grupa najlepiej zarabiających była od tego zwolniona. Kolejny mit dotyczy tzw. socjalu. Wciąż słyszę, że jest go za dużo, że to olbrzymi ciężar dla Polski, i że trzeba go mocno ograniczyć. Przepraszam, ale socjal w dzisiejszej Polsce w porównaniu do Polski Ludowej, albo do Niemiec, czy Holandii, to jest nic. Bo dlaczego PRL, który był biedniejszym państwem niż dzisiejsza III RP, stać było na przedszkola dla dzieci, kolonie letnie, wczasy pracownicze, a teraz już nie? Myślenie o socjalu jest w III RP myśleniem tępego księgowego, który liczy wydatki. Tymczasem jest to niezła inwestycja - w jakość życia, w wykształcenie, w przyszłych pracowników. Dobry system edukacji, od przedszkolaka do studenta, to nie tylko gwarancja dobrych pracowników, wydajnych i kreatywnych, to również zachęta do posiadania dzieci, no i budowa państwa, w którym lepiej się żyje. Dobra opieka nad rodzinami "trudnymi" to także inwestycja, która w przyszłości może przynieść mniejsze wydatki na zasiłki dla bezrobotnych i socjal właśnie, no i mniejsze wydatki na bezpieczeństwo, tak żebyśmy nie musieli otaczać się murami i oddziałami policji. Oczywiście, nie dzieje się to z automatu - ale warto nad socjalem rozmawiać, a nie klasyfikować go jako niepotrzebne trwonienie pieniędzy. Wspomniałem o "tępym księgowym" nie bez powodu - otóż modne jest we wszystkich dyskusjach i wydatkach zawołanie Leszka Balcerowicza: "komu zabrać?" Teoretycznie jest to słuszne, bo budżet to nie koncert życzeń. Tylko że jakoś nie słyszałem tego okrzyku, gdy Polska wysyłała wojska do Iraku i Afganistanu, gdy dawała kolejne działki budowlane Kościołowi i przyznawała pensje dla katechetów, gdy budowała IPN, tworzyła powiaty, rozwijała CBA i tak dalej... Z tej prostej wyliczanki wynika, że wydatki (i oszczędności) to przede wszystkim rzecz politycznego gustu i politycznych preferencji, a nie ekonomicznej kalkulacji. A ten gust i preferencje są narzucane nam (i politykom). I w tej przestrzeni toczy się tak naprawdę polityczny bój. O to co jest słuszne, a co nie. Ha! Ale czy to może zmienić jedno święto, mało szanowane, najchętniej przez rządzących zakopane? Wiadomo, że nie. Ale najwyższa pora zacząć. Robert Walenciak