Takim mitem, nazwijmy go mitem numer jeden, jest wmawianie nam wszystkim, że cała Polska walczyła z komuną, naród bohaterów, a po drugiej stronie stała grupka zaprzańców, oddanych Moskwie. To jest oczywiście bujda. Ustrój został Polsce narzucony siłą, ale później Polacy z nim się pogodzili, choć ich akceptacja falowała. Gomułkę w roku 1956 fetowało pół miliona warszawiaków. W roku 1970 odchodził w niesławie. Gierek do roku 1976 był kochany. A na Śląsku jeszcze dłużej. Itd. Dla mnie wiele mówiące były słowa, które padły z ust Andrzeja Dudy w Nowym Sączu, podczas kampanii prezydenckiej. Nowy Sącz to twierdza PiS-u, na 10 mandatów osiem wzięła tam partia Kaczyńskiego. I co Duda w tej twierdzy mówił? Że jak był małym chłopcem i przyjeżdżał do dziadka, to pamięta jak w niedzielę rano, gdy szli na mszę, do domu wracała trzecia zmiana z ZNTK. I była praca, i ludzie byli zadowoleni. A teraz tej pracy nie ma... Tak to było - u cioci na imieninach się narzekało, ale partia rządząca nie miała kłopotów z frekwencją w pochodach pierwszomajowych, czy w akcjach typu czyn społeczny. A Polacy nie mieli kłopotów, by kształcić się w szkołach pobudowanych przez komunistów, czy mieszkać w blokach, które budowali. Jak to się wówczas mówiło - każdy chciał żyć. Oczywiście, można dziś mówić, tak jak Stanisław Piotrowicz, że ktoś był w PZPR, ale partii nienawidził, i ten ustrój rozbijał od środka. Ale to przecież są tłumaczenia niegodne. A opozycja? Ta, którą ścigał prokurator Piotrowicz? Ta sprzed czasów Solidarności była niewielka, nazwiska ludzi KOR-u, ROPCiO czy RMP można by spisać na dwóch, trzech kartkach papieru. Solidarność na chwilę to zmieniła, ale właśnie - na chwilę. Potem, w tej podziemnej Solidarności tłumów nie było. Bardziej z ostrożności. Żeby się nie narazić. Bo Polacy są raczej konformistami, no i mają wygórowane mniemanie o swej odwadze. Więc tym wszystkim opowiadaczom, jak to naród walczył, proponuję pewien eksperyment - porozmawiajcie z rodzicami, dziadkami, niech szczerze powiedzą, jak było. Jeżeli jesteśmy przy Solidarności, to jednym z mitów jej dotyczących, nazwijmy go numer dwa, jest ten, że dziś realizowany jest testament tamtych czasów. Rzeczywiście? To o to robotnikom w roku 1980 chodziło? Żeby zakłady pracy zostały sprywatyzowane? Żeby kwitło oddawanie narodowego majątku w ramach reprywatyzacji? Naprawdę? "Karnawał Solidarności" to był czas, kiedy można było mówić co się chciało, więc mówiono wszystko. Nawet takie rzeczy, że jak walniemy pięścią w stół, to kuranty na Kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego. Ale o reprywatyzacji i prywatyzacji nikt nie mówił. Nikt! Dlaczego? Bo to nie mieściło się wówczas w horyzontach wyobraźni. Więc powiedzmy uczciwie, co innego chcieli robotnicy, a co innego dostali. A nie wmawiajmy im jakieś bajki. Jest jeszcze jeden mit związany z Solidarnością, czy też raczej z tym, co z niej wyewoluowało. Że to demokracja i wolność. No, niekoniecznie... Partie posolidarnościowe, takie jak PO czy PiS, nie grzeszą miłością do demokracji. One o tym mówią. Ale czyny nie do końca to potwierdzają. Czy patrząc na PiS, to skandowanie "Jarosław! Jarosław!", czy panujące w tej partii zwyczaje, ktoś będzie jest chętny, by przekonywać, że tam istnieje demokracja wewnątrzpartyjna? Oni wszyscy są przed Jarosławem skuleni, jak chłopi pańszczyźniani przed dziedzicem, nie sądzę, by w PRL taką władzę miał Gomułka, o Gierku nie mówiąc... Sam stosunek PiS-u do demokratycznych instytucji wiele mówi. Nie ma w nim demokratycznego refleksu, skłonności do kompromisu, układania się. Po prostu, bierzemy wszystko. A spory związane z Trybunałem Konstytucyjnym, z Sądem Najwyższym, z KRS, to potwierdzają. Na tym tle, Platforma może błyszczeć, ale przecież też nie ma czym się chwalić. Ja pamiętam czasy, kiedy skandowano "Donald, Donald!", klaszcząc do rytmu. A kto był niepokorny, ten wylatywał. Pamiętam też, jak PO ustawiała sobie instytucje, choćby spółki skarbu państwa, czy media publiczne. Patrząc więc na Solidarność i na post-Solidarność, na ich cele, dążenia, mniej widzę tu walki o demokrację, a raczej bitwę kolejnego pokolenia, z tymi starszymi, z PZPR... To raczej generacyjna zmiana, w tej permanentnej wojnie elit. Mitem też jest, to będzie już mit numer cztery, że my-Polska, niesiemy światło demokracji na Wschód. To jeden z ulubionych wątków przewijający się w naszych mediach, polski prometeizm, powiązany z poczuciem wyższości - że naszą misją jest zaszczepianie na Wschodzie demokratycznych standardów. Tak się mówi. Ale, zdaje się, jest odwrotnie. To ze Wschodu płyną do Polski wzorce działania. Autorytaryzm władzy, uległość wobec przywódcy... No i ogólne idee - wiara, że ten Zachód jest zgniły, i sam kieruje się ku zagładzie. Że imigranci, LGBT, świeckie państwo - że przed tym trzeba się bronić. Tak bez przerwy opowiada rosyjska telewizja, a nasza też w te tony gra. Więc kto tu kogo naucza? Kolejnym mitem, już piątym, który mile łechce naszą próżność, jest przeświadczenie, że znamy się na Wschodzie. Więc z tej racji ci na Zachodzie powinni nas w sprawach Wschodu słuchać. Pięknie, tylko że to bajka. Bo absolutnie na Wschodzie się nie znamy. A Zachód ma lepsze kontakty od nas i na Ukrainie, i na Białorusi, i w Rosji. Cóż, żeby się na czymś znać, trzeba to dotykać, oglądać, obcować z tym zjawiskiem. A jaka jest nasza znajomość Wschodu? Rosji? Kto tam jeździ? Kto ma dobre kontakty, zwłaszcza z ludźmi mającymi wpływy? Żeby się poznać, trzeba mieć otwarte nie tylko oczy, głowę, ale i otwarte serce. A jeżeli patrzymy na Rosję jak na wroga, który na nas dybie, to ciężko w takiej sytuacji serce otwierać. I to jest najłagodniejsza wersja, tłumacząca polską niewiedzę. Takich mitów, wśród których żyjemy, i które są jak prawdy absolutne, jest więcej. O polskiej historii zwłaszcza. Można rzec, że jesteśmy narodem mitomanów. Nie wiedza, ale jakieś przeświadczenia decydują o naszych postawach i czynach. Owszem, tak jest łatwiej. Tylko skutki bywają fatalne.