Sporo argumentów przemawia za nim. Przede wszystkim ten, że jest kimś prawdziwym, z krwi i kości, on bije się naprawdę, ryzykuje szczęką, podczas gdy wojna z Putinem to miraż, to kolejny platformiany wyborczy chwyt. Po drugie, w przeciwieństwie do Tuska, Adamek ma walor świeżości. Że nazywają go celebrytą? Przepraszam, a cóż to dzisiaj znaczy? W potocznej opinii mianem celebryty określany jest ktoś znany, zapraszany do mediów, o kim media mówią. Przecież to określenie znakomicie pasuje do najważniejszych polskich polityków! Też są zapraszani, też zabawiają nas (bo trudno te ich wystąpienia nazwać politycznym dyskursem) - albo opowiadając dykteryjki, albo kłócąc się. Mądrości jest w tym niewiele. Więc nie dziwi mnie, że bokser Adamek, widząc w telewizji pana Palikota albo pana Ziobrę, czy też pana Niesiołowskiego, zadaje sobie pytanie - a dlaczego nie ja? A niech ma! Polska demokracja z tego powodu nie ucierpi. Przeciwnie. Nie rusza mnie więc, że gdy ogłaszane są kolejne wybory, na partyjne listy trafiają osoby znane (i popularne), choć raczej nie kojarzone z polityką. Powiem więcej: w przeciwieństwie do większości publicystów wcale mnie to nie gorszy. Ba! Uważam to za fajną rzecz, zupełnie naturalną. Dlaczego? Otóż, powinniśmy mieć świadomość, że polityka rozgrywa się w trzech co najmniej przestrzeniach: medialnej, symbolicznej i rzeczywistych decyzji. W pierwszych dwóch przestrzeniach tzw. celebryci są mile widziani. Czasy mediów wymuszają od ludzi działających publicznie medialności, umiejętności komunikowania się, przyciągnięcia uwagi. Monar był na ustach wszystkich, gdy kierował nim Marek Kotański. Gdy go zabrakło, ucichło o Monarze. Kto zwróciłby uwagę na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy gdyby nie Jurek Owsiak? Tak samo jest z politykami - Ryszard Kalisz czy Stefan Niesiołowski nie wychodzą praktycznie z telewizyjnych studiów, wypowiadają się na każdy temat, zabawiają nas dykteryjkami, dla przeciętnego Kowalskiego niewiele się różnią od armii aktorów, piosenkarzy i innych zabawiaczy, z których pokazywania żyją polskie stacje informacyjne. Medialność, rozpoznawalność, w dzisiejszej polityce mają kluczowe znaczenie. Jest piękna anegdota sprzed pięciu lat, z poprzednich eurowyborów - że Tadeusz Cymański powiesił dwa plakaty w Elblągu i to wystarczyło, by wykręcić świetny rezultat. Na lewicy podobnie - w Zagłębiu swoje głosy bierze Adam Gierek, w Krakowie wygrała Joanna Senyszyn. Z kolei na Śląsku dobry wynik uzyskał Marek Migalski, przez całe miesiące pełniący w telewizji rolę żelaznego eksperta od interpretacji kolejnych sondaży. Współczesna rzeczywistość zatarła więc granicę między celebrytami a politykami. Bo politycy stają na głowie, żeby tylko zachowywać się jak celebryci, a celebryci coraz częściej są odpytywani na całkiem poważne tematy, z cyklu - jak żyć? Drugą przestrzenią, w której celebryci doskonale funkcjonują, jest cała sfera symboliki. Ma ona szerszy charakter. Otóż partie, i to już od swego zarania, zawsze dążą do tego, by pokazać wyborcom, że nie są samotną grupą aparatczyków, że tworzą formację, czyli coś szerszego. Na formację składa się, owszem, partia polityczna i jej aparat, ale tworzą ją znacznie szersze kręgi - dziennikarzy, naukowców, ludzi kultury, sztuki, przemysłowców. W niektórych przypadkach prowadzi to wręcz do budowy samodzielnych "cywilizacji". Naukowcy nazwali coś takiego systemem filarowym. Tak było na przykład w Austrii, gdzie chadecy i socjaldemokraci mieli własne nie tylko gazety czy think tanki, ale i przedszkola, szkoły, uczelnie i banki. W tej perspektywie celebryci działający w różnych komitetach poparcia czy też na listach wyborczych pokazują wyborcom, że tu nie chodzi o jakąś partyjną gierkę, lecz o rywalizację formacji politycznych, o to czy lewica będzie górą nad prawicą lub odwrotnie. Ich nazwiska ocieplają wizerunek wyborczych komitetów, pozwalają sądzić, że nie chodzi w tej grze o stołki, ale o coś ważniejszego. I dopiero w trzeciej perspektywie, rzeczywistych decyzji politycznych, celebryci są jak kwiatek do kożucha, zupełnie nie pasują. To jest wiadome - nikt sobie nie wyobraża Tomasza Adamka czy Otylii Jędrzejczak negocjujących umowę gazową, czy też nadzorujących działania europejskiej dyplomacji na Bliskim Wschodzie. Do tego, i do innych działań, potrzebna jest specjalistyczna wiedza - i to każdy w Polsce wie. Pytanie tylko: czy nasi politycy, tak chętnie wyśmiewający celebrytów, ją posiadają? "W Parlamencie Europejskim trzeba realizować ochronę życia, chronić Kościół katolicki, który jest dziś w Polsce deptany" - zadeklarował w telewizji swoje polityczne credo bokser Adamek. "Nie podjąłbym się gospodarki, bo na tym się nie znam. A na sprawach Kościoła tak" - mówił. Spójrzmy prawdzie w oczy - przecież pod tymi słowami śmiało podpisać się może połowa polskich posłów. A może i więcej. Którzy nie znają się na gospodarce, nie znają na prawie, obce języki to dla nich czarna magia (nawet po pięciu latach pobytu w Brukseli), polityka międzynarodowa to także grząskie dla nich obszary. Ale za to sprawy Kościoła, prześladowanej wiary i tajemnicy smoleńskiej, to - owszem - obszar ich zainteresowań. W tych sprawach zawsze gotowi są wygłosić stosowną opinię. Jeżeli popatrzymy więc na listy wyborcze jak na polityczne menu, to celebrytów zakwalifikujmy tam w dziale przyprawy, przystawki. Nie stanowią oni dania głównego, ale przecież dodają mu smaku i potrzebnej pikanterii. W tym sensie ich obecność na listach jakoś się broni. Byle tylko nie wpychano ich do działu "danie główne". Z tym działem zresztą jest największy kłopot. Tu jest marnota i prawdziwy problem. I zaczyna to wyglądać jak w kuchni staropolskiej, gdzie przypalone, źle przyrządzone mięso albo niezbyt świeże, próbowano "leczyć", sypiąc obficie pieprzem i szafranem.