Zaczęła lewica i środowiska antyfaszystowskie - marszem w Warszawie, 9 listopada, w rocznicę "nocy kryształowej". Tego samego dnia w Gdańsku demonstrowali związkowcy. W niedzielę wieczorem w Warszawie zameldował się Jarosław Kaczyński i jego partia. Bo, jak wiadomo, dziesiąty to jest dzień PiS-u. A w poniedziałek rano SLD wyznaczył sobie czas na składanie wieńców przy Bramie Straceń, na warszawskiej Cytadeli, przy grobach walczących z caratem socjalistów. Z kolei prezydent Komorowski zaprosił Polaków na marsz. A wieczorem swój marsz organizują środowiska prawicowe i narodowe (i kibolskie również). Każdy więc świętuje sobie sam i widać, że choć wszyscy przybierają historyczne szaty, to teraźniejszość im w głowie. Że listopad 1918 to tylko pretekst, żeby się pokazać. A historia to tylko dodatek. Prezydent, historyk z wykształcenia, razem ze swoim doradcą, też historykiem, wymyślili obchody 11 listopada, te oficjalne. W tym roku, jak się dowiedziałem, szczególnym pomysłem miało być uhonorowanie Ignacego Paderewskiego, premiera rządu II RP. No tak, tylko że pierwszym premierem był Ignacy Daszyński z PPS, potem zastąpił go Jędrzej Moraczewski, też z PPS (Piłsudski wezwał go do siebie, postawił na baczność i wydał rozkaz: "Panie kapitanie, ma pan zostać prezesem ministrów!"). W roku 1918 Piłsudski też był PPS-owcem. I 10 listopada przejmował władzę od Rady Regencyjnej, od księcia Lubomirskiego. Listopad 1918 roku na ziemiach polskich był czerwony, Polska miała być nie tylko niepodległa, ale i sprawiedliwa społecznie. Pierwsze decyzje nowego rządu dotyczyły ośmiogodzinnego dnia pracy, potem w ordynacji wyborczej zagwarantowano prawo wyborcze kobietom (to też było w tamtym czasie awangardowe), obiecywano reformę rolną. Ale prezydent Komorowski tego nie widzi. Tego w jego wersji roku 1918 nie ma. Jest niepodległość, tylko nie wiadomo skąd. Lewica potrzebna jest mu jako jedna z wielu chorągiewek do pomachania, bynajmniej nie najważniejsza. Śliczne to jest, tylko że nieprawdziwe. Swoją historię pokazuje też prawica. To znaczy, ona nie świętuje, ona czci. Bo co tu świętować, skoro ona śpiewa "Ojczyznę wolną, racz nam zwrócić Panie"? Skoro dla niej Polska wciąż jest pod okupacją. Czyją? Tu wersje są różne - Polską rządzi "układ" czerwono-różowy, zdrajca Tusk, wielki międzynarodowy kapitał, Polska jest kondominium niemiecko-rosyjskim i tak dalej. Jednym słowem - jest niewola, ale gdy tylko Jarosław K. weźmie władzę, to niewola się skończy. No i oczywiście, opadnie wtedy kurtyna i ujrzymy prawdę na temat Smoleńska. To znaczy - mówiąc otwarcie i w skrócie - naród zobaczy, jaki to był spisek Tuska z Putinem (ale na razie o tym cicho sza), no i może jeszcze paru innych te bomby instalowało... W tej opowieści Kaczyńskiego jedno jest warte docenienia - on już nawet nie przebiera się w historyczne szaty, nie podlizuje się historii, tylko bierze ją w jasyr - dla PiS-u 10 listopada jest ważniejszy od 11 listopada, święto niepodległości jest dodatkiem do święta PiS-u, a Józef Piłsudski na Wawelu dodatkiem do Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. A koniec I wojny światowej to tylko zapowiedź przyszłych zwycięstw Jarosława. Szef PiS-u wiesza tak wysoko poprzeczkę narodowego zadymienia, że sam jestem ciekaw, czy narodowcy, którzy dziś zamierzają maszerować Warszawą, jej sięgną. Bo co muszą powiedzieć, żeby to przebić? Czasy się zmieniają, ale mentalność wielkich grup pozostaje ta sama. W listopadzie 1918 roku nie było żadnej jedności narodu, PPS organizowała rząd, a narodowa demokracja go zwalczała, nie chciała do niego wchodzić. Mieliśmy dwa wrogie obozy, z niezałatwionym rachunkiem krzywd, sięgającym rewolucji 1905 roku, kiedy to endeckie bojówki strzelały do ludzi PPS. W roku 1918 endecja grzała nastroje ulicy nie gorzej niż dziś Antoni Macierewicz. Endecka plotka nazywała Piłsudskiego Joszkiem Piłsuderem, Żydem przebranym za Polaka, niemieckim agentem albo agentem bolszewików (do wyboru). Oni w to wierzyli, jak dziś wierzą w smoleński zamach. Parę tygodni po 11 listopada prawica chciała obalić młodą republikę, mieliśmy zamach stanu, organizowany przez pułkownika Mariana Januszajtisa. A dopełnieniem tego wszystkiego było zabójstwo prezydenta Narutowicza, którego nazywano przybłędą, i tłum blokował przejazd, tak, by nie został zaprzysiężony. Polska nie była wolna, bo nie była ich. Dlatego śmieszą mnie dziś te neoendeckie tłumy, które pod pomnik Piłsudskiego przyprowadza Kaczyński. Prezes PiS dobrze przecież wie, że Komendant był w otwartym konflikcie z hierarchami Kościoła. Że pogardzał endecją. Że walczył z nią, nie tylko politycznie, ale jak najbardziej czynnie, podczas rewolucji 1905 roku. I że nigdy tej formacji nie wybaczył zabójstwa Narutowicza. Ale to wszystko jest pomijane. Każdy opowiada to, co jest mu wygodne, a nie to, co było. Prezydent Komorowski mówi o jedności, choć wcale jej nie było. Jarosław Kaczyński przed pomnikiem Piłsudskiego mówi o obronie krzyża i Kościoła, co pasuje jak pięść do nosa. Leszek Miller składa hołd rewolucjonistom, choć powinien składać kwiaty gdzieś w okolicach nieistniejącego Pałacu Kronenberga (blisko jest Grób Nieznanego Żołnierza), gdyż w tym pałacu mieścił się w roku 1918 rząd. Bo dzisiejsza lewica ma tradycję budowania, pracy państwowej, a nie rzucania bomb. A wieczorem zobaczymy narodowców, ogolonych na łyso młodzieńców, dla których demokracja to chory ustrój, którym się marzą rządy wodza. Pewnie będą pod flagą ONR - organizacji uznawanej za faszystowską, którą sanacja zdelegalizowała, a jej liderów zamknęła w Berezie Kartuskiej. I którzy później swoje pięć minut znaleźli w Polsce Ludowej, już jako PAX. Ale będą salutować Piłsudskiemu, krzyczeć "precz z komuną" i wyglądać awantury z policją. Bo też chcą mieć swoją legendę, i swoich bohaterów. Takich tu i teraz, a nie tych sprzed 95 lat.