Nawet jeśli uznamy, że potępienie tego żydożerczego aktu przez prezydenta Andrzeja Dudę to jednoznaczny sygnał dla środowisk skrajnych, a wspólne fotografie polityków obecnie rządzących z jednym z uczestników tego haniebnego wiecu są przypadkową pieśnią przeszłości, a nie efektem fatalnego flirtu, to nie sposób nie zauważyć pobłażliwości w komentarzach i czynach. Z jednej strony bliscy władzy opiniodawcy bagatelizują sprawę jako margines marginesów, z drugiej brakuje zdecydowanego działania państwa, które powinno być świadome, że antysemityzm - jak słusznie uczył Jean-Paul Sartre - nie jest poglądem, lecz namiętnością, więc wolność słowa go nie obejmuje. Tolerowanie lub hodowanie takich wybryków zawsze jest współodpowiedzialnością. Przed laty Adam Michnik stwierdził, że "w Polsce Żydem zostaje się z nominacji". Jego słowa wskazują na finezyjność rodzimego antysemityzmu, który wcale nie potrzebuje realnych Żydów, by istnieć. Z kolei Marek Edelman, bohater powstania w getcie, zwracał uwagę, że antysemityzm kryje się w języku, w myśleniu, a w końcu w mentalności. Rozpływająca się we mgle czasów przestroga dymów krematoryjnych nie będzie dla współczesnych pokoleń tym samym, czym była dla minionych generacji, którym wbijano w pamięć powojenne memento, że zbrodnia zaczyna się od słów, a droga do rampy, komory gazowej czy stodoły w ogniu jest krótsza, niż się wydaje. "Dobrze wiem, że wystarczy mrugnąć okiem, by skłonić człowieka do złego" - opowiadał Edelman. To, co stało się w Kaliszu, a co zasmuciło mieszkańców tego miasta, jest przekroczeniem kolejnej granicy, a bezwstydne używanie języka pogromowego powinno budzić trwogę, a nie lekceważenie. Gdy Jan Tomasz Gross opublikował głośnych "Sąsiadów" w 2001 roku, nieskończoną do dziś debatę na ten temat rozpoczęto od liczenia ofiar mordu, których było mniej, niż podał autor - jakby to miało umniejszać ciężar zbrodni. Oczywiście wielu Polaków zachowywało się godnie i wspaniale, ratując Żydów przed Zagładą, wielu poświęciło dla tej sprawy życie, wielu ostrzegało swoich jedwabińskich sąsiadów przed zbliżającym się mordem. Ale też wielu innych dorzuciło swoją zimną iskierkę do antysemickiej nienawiści. Takie przemilczane iskierki potrafią wywoływać największe pożary. Jest coś przerażającego w tym, że coraz mniej osób zdaje sobie z tego sprawę. W październiku pojawiły się antysemickie napisy na drewnianych barakach Auschwitz II-Birkenau, co dla kogoś, kto zna realny wymiar przeszłości czy choć raz odwiedził to miejsce masowej zagłady, jest nie do wyobrażenia. Oczywiście można sobie mydlić oczy, że to kolejny nieznaczący incydent, chuligański rynsztok, który nie ma wpływu na świadomość społeczną, ani nie jest jej emanacją, tak jak antysemickie napisy na murach miast czy anonimowe komentarze w świecie wirtualnym, ale to postawa skompromitowana. Język jest wszystkim, co mamy, i choć współczesna epoka popkultury i banału każdy symbol chce sprowadzić do wartości kulki papieru, nie można być obojętnym, jak uczył Marian Turski, bo "Auschwitz nie spadło z nieba". Wydarzenia kaliskie przypomniały mi wstrząsający wiersz Jacka Kaczmarskiego "Birkenau", inspirowany obrazem o tym samym tytule autorstwa Jerzego Krawczyka. Choć może nie tyle sam wiersz, ile powagę, jaką kiedyś otaczano efekty nienawiści, którą dziś - bo niby maleńka - woli się lekceważyć. Tekst ten zaśpiewał najpierw Przemysław Gintrowski, a całkiem niedawno Marek Dyjak. Niech stanie się puentą, skoro tak łatwo zapominamy: "Porządny w pryzmach marnuje się opał I zimny komin zbędne ma przestoje Mizerne niebo czeka na swój pokarm Tłuste obłoki słodkich swądów zwoje Skrzętni palacze gdzieś się zapodziali Wystygły ruszta popiół tuli glina I w bezcielesnym milczeniu umarli Słuchają jęków głodnego komina Po ustalonych raz na zawsze drogach Płynie nad nimi ślepe oko Boga" Przemysław Szubartowicz