Jarosławowi Kaczyńskiemu odpowiada zarówno stan wrzenia, jak i lodowaty chłód. Tam, gdzie społeczeństwo jest podzielone, gdzie ludzi łączy tylko niechęć lub obojętność, on jest u siebie, ponieważ tylko w takich warunkach może budować system autokratyczny i pozować na zbawcę tych, których rozpoznał jako uciśnionych. Ludzie zajęci bezsilną walką, pogrążeni w niszczących afektach, udający się na emigrację wewnętrzną nie patrzą rządzącym na ręce, ponieważ albo z tych rąk przyjmują "dary" i kochają, albo zostają zapisani do zbioru "zdrajców" i nienawidzą, albo obojętnieją zajęci "swoimi sprawami". Rozsądek jest wyrugowany, a dialog wykluczony. Choć ustawa z 1993 roku była atakowana z każdej strony - jako zbyt restrykcyjna albo jako zbyt liberalna - trzymała Polskę w ryzach, była barierą przed rozpętaniem społecznego kryzysu, z jakim obecnie mamy do czynienia. Jednocześnie pozwalała lekarzom działać zgodnie ze sztuką, a nie, jak dziś, w cieniu trwogi. Nie wszyscy aktorzy sceny politycznej zdają sobie jednak sprawę, że na sensowną debatę (nie tylko o aborcji) nie ma dziś w Polsce miejsca, tak jak nie ma miejsca na żadne trwałe rozwiązanie polityczne aktualnego impasu, ponieważ władzy zależy na nieskończonej liczbie monologów. Najlepiej takich, które będą miały czar i skuteczność kołysanki. Niektórzy chętnie lub bezmyślnie wpisują się w ten scenariusz. Lewica monologuje o pełnej liberalizacji prawa aborcyjnego, choć wie, że realna polityka polega na zdobyciu większości i podpisu prezydenta, a w tej sprawie jest to obecnie w Polsce niemożliwe. Wprawdzie zwolennicy takiego rozwiązania liczą na to, że wahadło dziejów przyzna im rację, co wcale nie jest wykluczone, o czym świadczą doświadczenia zachodnie, ale aktualne badania pokazują, że pośród zwolenników zmiany wciąż więcej jest tych, którzy woleliby jakiś rodzaj kompromisu. Polska nie składa się ani z samej lewicy, ani z samej prawicy, nie jest też wyłącznie liberalna. Szymon Hołownia zaś monologuje o tym, że proponowane przez Donalda Tuska zjednoczenie opozycji (które lider Platformy nazywa testem na patriotyzm) to przepis na klęskę. A przecież były konferansjer telewizyjny i publicysta katolicki musi rozumieć, że w przypadku Senatu był to przepis na sukces, a żadna Zosia Samosia nie pokona dziś monolitu rządzącej partii. By się odróżniać, proponuje więc (tak jak ludowcy) referendum w sprawie aborcji, a pomysł ten jest natychmiast torpedowany przez środowiska feministyczne, które argumentują, że praw człowieka nie poddaje się pod osąd społeczny. Jałowy spór przybiera więc na sile, a w jego cieniu znów znika zasadniczy problem, którego narcystycznie zorientowana część opozycji nie chce przyswoić, że bez zmiany władzy nie nastąpi żadna zmiana. Gdy protesty po śmierci pani Izy ucichną, tak jak cichną wszystkie protesty w Polsce w ostatnich latach; gdy władza posłuży się jakąś protezą w postaci "jednoznacznych wytycznych", by zdjąć z lekarzy ciężar strachu, a kobietom dać ochłap bezpieczeństwa; gdy ponownie wypali się poczucie gniewu, zostawiając na społecznej tkance kolejną ranę - Polacy powrócą do "małej stabilizacji". Albo się zbuntują. Przemysław Szubartowicz