Wydaje się, że to wcale nie przypadek, że PiS nie wyparł się Orbána. Że <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-emmanuel-macron,gsbi,12" title="Macron" target="_blank">Macron</a> stał się przedmiotem ostrej krytyki ze strony premiera Mateusza Morawieckiego (i uzyskał równie ostrą odpowiedź). Że Le Pen była faworytką rozpoznawalnych polityków PiS (poseł <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-kazimierz-smolinski,gsbi,4247" title="Kazimierz Smoliński" target="_blank">Kazimierz Smoliński</a> nie bawił się nawet w zbyt zaawansowane dwuznaczności). Że wcześniej goszczono ją w Warszawie z prawie państwowymi honorami. Na potrzeby wewnętrzne rządzący przedstawiają się bowiem jako państwowcy, pierwsi wrogowie rosyjskiego rzeźnika, piewcy radykalizmu sankcyjnego, którego domagają się nie od siebie, lecz od Unii Europejskiej. Ale w sercach wciąż noszą antyzachodni, antyliberalny, antydemokratyczny żar, który chcieli spożytkować, budując koalicję ze szpicą europejskich populistów i nacjonalistów. I wciąż chcą go używać, by poszerzać swoją władzę, która przecież nie ma na sztandarach budowy demokracji liberalnej, lecz monopartyjną autokrację. W tym sensie - w sensie realizowanej od lat linii ideologicznej, której nie zmieniła agresja Putina - wcale nie dziwi, że szef rządzącej formacji znów postanowił rozpętać wojnę polsko-polską wokół katastrofy smoleńskiej. Z racjonalnego, naukowego, profesjonalnego punktu widzenia przyczyny katastrofy są znane, zostały wyjaśnione przez państwową komisję, ale przecież Kaczyński od lat to kwestionuje i adresuje się do wątpiących, do tych, którzy wierzą w jakiś pierwiastek magiczny. To ważna część elektoratu władzy, więc gdy nadarzyła się okazja w postaci ostatecznego zdemaskowania się rosyjskiego cara jako ludobójcy, łatwiej pobudzać niespętaną wyobraźnię, łatwiej o kategoryczną retorykę, łatwiej o przywrócenie do łask <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-antoni-macierewicz,gsbi,993" title="Antoniego Macierewicza" target="_blank">Antoniego Macierewicza</a>. Niektórzy idą za tym jak za zwodniczym śpiewem mitycznych Syren, w innych, także pośród rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, budzi to najgłębszy niesmak. Tak wygląda realizacja zasady "dziel i rządź" w praktyce. Warto zdać sobie sprawę, że to jest tylko - a może aż - polityka, w której już dawno nie ma reguł. W tym świecie używa się każdego cynizmu, jeśli może okazać się skuteczny w budowaniu poparcia, w walce z opozycyjnym przeciwnikiem, w szykowaniu się na <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tagi-wybory,tId,92551" title="wybory" target="_blank">wybory</a>. Żałoba po tym straszliwym wypadku lotniczym już dawno powinna się wypalić i zamienić w czułe wspomnienia o tych, którzy zginęli, a zginęli ludzie reprezentujący wszystkie nurty polityczne w Polsce. Sam pamiętam moją rozmowę z Władysławem Stasiakiem, szefem kancelarii Lecha Kaczyńskiego, którą w telewizyjnej Dwójce przeprowadziłem w przeddzień katastrofy. A już po katastrofie rozmowy z wieloma ludźmi PiS także o pojednaniu narodowym. Nic z tego nie zostało; może poza pamięcią o sympatycznym urzędniku prezydenta, z którym umawiałem się na następny raz... Polska - oddajmy się na chwilę sennym marzeniom - potrzebuje dziś prozachodniej, dojrzałej, przewidywalnej polityki zewnętrznej i wewnętrznej. Europa potrzebuje dziś konsolidacji wokół demokratycznych wartości, nadzwyczajnej jedności i nieustępliwości, ponieważ ma bardzo konkretnego wroga, który nie zrezygnował z imperialnych zamiarów. Świat skurczył się dziś do prostego wyboru: albo wolność, albo dyktatura, choć być może przeceniamy jego pozorną prostotę. Ale może być też tak - i stąd trwoga, która towarzyszy nie tylko francuskim wyborom - że demokracja wybierze autokrację. Sprawdzą się wtedy słowa Jacka Kuronia, że w gruncie rzeczy demokracja to taki ustrój, który gwarantuje, że nie będziemy rządzeni lepiej, niż na to zasługujemy. Przemysław Szubartowicz