Wydaje się, że to wcale nie przypadek, że PiS nie wyparł się Orbána. Że Macron stał się przedmiotem ostrej krytyki ze strony premiera Mateusza Morawieckiego (i uzyskał równie ostrą odpowiedź). Że Le Pen była faworytką rozpoznawalnych polityków PiS (poseł Kazimierz Smoliński nie bawił się nawet w zbyt zaawansowane dwuznaczności). Że wcześniej goszczono ją w Warszawie z prawie państwowymi honorami. Na potrzeby wewnętrzne rządzący przedstawiają się bowiem jako państwowcy, pierwsi wrogowie rosyjskiego rzeźnika, piewcy radykalizmu sankcyjnego, którego domagają się nie od siebie, lecz od Unii Europejskiej. Ale w sercach wciąż noszą antyzachodni, antyliberalny, antydemokratyczny żar, który chcieli spożytkować, budując koalicję ze szpicą europejskich populistów i nacjonalistów. I wciąż chcą go używać, by poszerzać swoją władzę, która przecież nie ma na sztandarach budowy demokracji liberalnej, lecz monopartyjną autokrację. W tym sensie - w sensie realizowanej od lat linii ideologicznej, której nie zmieniła agresja Putina - wcale nie dziwi, że szef rządzącej formacji znów postanowił rozpętać wojnę polsko-polską wokół katastrofy smoleńskiej. Z racjonalnego, naukowego, profesjonalnego punktu widzenia przyczyny katastrofy są znane, zostały wyjaśnione przez państwową komisję, ale przecież Kaczyński od lat to kwestionuje i adresuje się do wątpiących, do tych, którzy wierzą w jakiś pierwiastek magiczny. To ważna część elektoratu władzy, więc gdy nadarzyła się okazja w postaci ostatecznego zdemaskowania się rosyjskiego cara jako ludobójcy, łatwiej pobudzać niespętaną wyobraźnię, łatwiej o kategoryczną retorykę, łatwiej o przywrócenie do łask Antoniego Macierewicza. Niektórzy idą za tym jak za zwodniczym śpiewem mitycznych Syren, w innych, także pośród rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, budzi to najgłębszy niesmak. Tak wygląda realizacja zasady "dziel i rządź" w praktyce. Warto zdać sobie sprawę, że to jest tylko - a może aż - polityka, w której już dawno nie ma reguł. W tym świecie używa się każdego cynizmu, jeśli może okazać się skuteczny w budowaniu poparcia, w walce z opozycyjnym przeciwnikiem, w szykowaniu się na wybory. Żałoba po tym straszliwym wypadku lotniczym już dawno powinna się wypalić i zamienić w czułe wspomnienia o tych, którzy zginęli, a zginęli ludzie reprezentujący wszystkie nurty polityczne w Polsce. Sam pamiętam moją rozmowę z Władysławem Stasiakiem, szefem kancelarii Lecha Kaczyńskiego, którą w telewizyjnej Dwójce przeprowadziłem w przeddzień katastrofy. A już po katastrofie rozmowy z wieloma ludźmi PiS także o pojednaniu narodowym. Nic z tego nie zostało; może poza pamięcią o sympatycznym urzędniku prezydenta, z którym umawiałem się na następny raz... Polska - oddajmy się na chwilę sennym marzeniom - potrzebuje dziś prozachodniej, dojrzałej, przewidywalnej polityki zewnętrznej i wewnętrznej. Europa potrzebuje dziś konsolidacji wokół demokratycznych wartości, nadzwyczajnej jedności i nieustępliwości, ponieważ ma bardzo konkretnego wroga, który nie zrezygnował z imperialnych zamiarów. Świat skurczył się dziś do prostego wyboru: albo wolność, albo dyktatura, choć być może przeceniamy jego pozorną prostotę. Ale może być też tak - i stąd trwoga, która towarzyszy nie tylko francuskim wyborom - że demokracja wybierze autokrację. Sprawdzą się wtedy słowa Jacka Kuronia, że w gruncie rzeczy demokracja to taki ustrój, który gwarantuje, że nie będziemy rządzeni lepiej, niż na to zasługujemy. Przemysław Szubartowicz