W Polsce, gdzie - inaczej niż we Francji - już w zasadzie nie prowadzi się ani poważnej polityki, ani nie ma poważnej debaty, mamy do czynienia z dodatkową trudnością. Otóż równolegle do wprowadzonej przez PiS zasady odwracania znaków (białe jest czarne, kłamstwo to prawda itd.) kwitnie dewaluacja klasycznych definicji i pojęć. Liberałowie przestają wierzyć we własne idee i trochę udają lewicę, lewica pożycza od skrajnej prawicy zamordyzm obyczajowy, skłonność do wykluczania i zideologizowaną etykę, skrajna prawica przebiera się za konserwatystów, konserwatyści dziecinnieją, zaś populistyczni nacjonaliści chcą, by widzieć w nich socjalistycznych zbawców narodu. W tym miszmaszu postpolityki giną sprawy naprawdę ważne. Wypiera je polityka kolorowych jarmarków, blaszanych zegarków, pierzastych kogucików. Kiedy niedawno opozycyjni politycy - Tusk, Schetyna, Kowal - trzeźwo zwrócili uwagę na nieobecność przedstawiciela polskich władz w Kijowie, gdy byli tam przywódcy między innymi Francji i Niemiec, nie odbyła się żadna ciekawa debata, lecz nastąpił rytualny wrzask, że rząd jest bezpodstawnie atakowany. Tymczasem zaniepokojenie opozycji dotyczyło tylko tego, że Polski nie ma tam, gdzie decydują się kluczowe kwestie nie tylko dla naszego regionu, ale także dla geopolitycznej przyszłości Europy. Stąd apele o reaktywację Trójkąta Weimarskiego, o obecność Polski przy rozmowach o świecie po wojnie i statusie Ukrainy jako państwa aspirującego do członkostwa w Unii Europejskiej, o wspólne - a nie samotnicze - kreowanie polityki bezpieczeństwa. Były minister Waszczykowski zareagował na te apele, publikując kompromitującą grafiką, na której europejscy przywódcy przedstawieni zostali jako "karły polityczne". Zohydzanie "tej wstrętnej Europy" Dialogu nie ma. Są monologi. Być może najciekawszy, bo najbardziej groźny z punktu widzenia polskiej racji stanu, jest ten prowadzony w prorządowych tygodnikach, gdzie prominentni publicyści obozu tak zwanej prawicy zupełnie serio rozważają kwestię polexitu. Nawet jeśli dziś niemożliwego do przeprowadzenia, to realnego w przyszłości, gdy polskie społeczeństwo zostanie do niego przygotowane. Tego typu głosy, które federalizację Europy uznają za największe zagrożenie dla polskiej suwerenności, a nie za sposób na integrację wspólnoty, są wzmacniane przez oficjalną narrację, nieco przyćmioną przez atak Putina. Tylko ktoś o krótkiej pamięci może zapomnieć o tym, że jeszcze przed wojną Unia Europejska była przez prezydenta Dudę nazywana wyimaginowaną wspólnotą, władza PiS chciała budować antyeuropejski sojusz z Orbánem, Le Pen i Salvinim, a całkiem niedawno ważna postać władzy, pan Suski, porównał Brukselę do Stalina. Nie ma dymu bez tlącego się ognika. Nieustanne zohydzanie Europy - tej wstrętnej Europy, która chce od nas przestrzegania praworządności, a w sprawach międzynarodowych odwołuje się do poważnej dyplomacji, a nie do mniemań małego Jasia - może właśnie przynieść niespodziewany efekt w postaci sprężyny społecznej dla nieokiełznanych radykalizmów. Nieustanne piłowanie gałęzi, na której się siedzi - gałęzi świata racjonalnego, spokojnego, umiarkowanego - paradoksalnie sprawi, że wciąż aktualny wybór między liberalną demokracją a rozdawniczą autokracją odejdzie do lamusa. Przyjdzie nam bowiem wybierać między skrajnie lewicowymi a skrajnie prawicowymi przeciwnikami wolności. Zresztą to właśnie wolność - gospodarcza, obyczajowa, mentalna - jest dzisiaj stawką. Dlaczego jej polityczni piewcy przestali się o nią bić?