Współczesna propaganda oparta jest nie tylko na perwersyjnym kłamstwie, czyli na codziennym i skutecznym wmawianiu ludziom, że białe jest czarne, ale także właśnie na specyficznym typie absurdu, który coraz częściej zajmuje miejsce prawdy. Widzieliśmy to kiedyś w filmach Luisa Buñuela, a szczególnie w wybitnym "Widmie wolności". Jest tam sławna scena, w której jadalnia zamieniona jest w zbiorową toaletę, goście siedzą na sedesach przy obiadowym stole, rozmawiają, czytają gazety, palą, a gdy ktoś chce odejść w ustronne miejsce, pyta konfidencjonalnym szeptem: "przepraszam, gdzie tu jest jadalnia?", po czym wychodzi spożyć posiłek do małego pomieszczenia zamykanego na zasuwkę. Świat postawiony na głowie, fantazja, która miała tylko coś symbolizować. A jednak to, co kiedyś było prowokacją artystyczną i zjadliwą satyrą społeczno-polityczną, dziś z powodzeniem mogłoby wydarzyć się w rzeczywistości. Słowo staje się rzeczą i nie działa już jak symbol, po prostu stwarza dowolny świat i nadaje mu realny kształt. Dokładnie na tej zasadzie aktyw partyjny witał kiedyś kwiatami premier Beatę Szydło, która swoją słynną przegraną 27 do 1 (w głosowaniu nad ponownym wyborem Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej w 2017 roku) przedstawiała jako ogromny sukces własny i kraju. Anne Applebaum słusznie zwróciła uwagę w jednym z ostatnich tekstów w "The Atlantic" (przedrukowanym przez "Gazetę Wyborczą"), że także w czasie kampanii Donalda Trumpa politycy i showmani telewizyjni kłamali "bezustannie, bezwstydnie i ewidentnie", ale kiedy tylko byli oskarżani o kłamstwo, nie silili się nawet na kontrargumenty. Ale po co mieliby to robić, skoro osiągnęli zamierzony cel, czyli beznamiętność społeczeństwa, erozję krytycyzmu, zachwyt nad bezczelnością itp.? Dokładnie tego nie jest w stanie zrozumieć także polska opozycja, która przemawia do swojego politycznego przeciwnika oraz do elektoratu językiem z nieistniejącego już świata. Odwoływanie się do przyzwoitości, ciągłe zdumienia i załamywanie rąk, przywoływanie moralności i zasad prawnych, a także inne reakcje z szeroko pojętego obszaru umowy społecznej jeszcze kilka lat temu były naturalnym odruchem. Dziś stały się tylko symptomem bezradności. W tej perspektywie łamanie konstytucji miało przebudzić obywateli, nadmiarowe zgony związane z pandemią pogrążyć rząd, a maile Michała Dworczyka utopić władzę. Nic takiego się nie stało, żaden znaczący przełom nie nastąpił. Chwilowo opozycja pozwala na to, by publiczność oglądała jej gorszące spory o to, czy iść na jednej, czy na kilku listach. A więc by wyborcy nabierali przekonania, że mają do czynienia z towarzystwem skłóconym, niezdającym sobie sprawy z wagi wyzwania wyborczego, epatującym bezsilnością i nieustannie manifestowaną miałkością. O ile PiS doskonale wie, czego chce, o tyle na opozycji, o ile chce ona myśleć o realnym zwycięstwie, musi nastąpić przesilenie. Jeśli nawet nie w pierwszej kolejności personalne czy pokoleniowe, to z całą pewnością na poziomie języka, dzięki któremu będzie można nawiązać kontakt z dość ponurą, wypraną z dawnych reguł i dawnych uczuć współczesnością. W przeciwnym razie "wieża Bubel" z wiersza Tadeusza Różewicza - "wielki wybuch / małe wzdęcie" - zatriumfuje na dobre. Przemysław Szubartowicz