Wielu komentatorów błędnie zakłada, że w kraju rządzonym przez populistyczną prawicę, która konsekwentnie buduje system autokratyczny, radykalne tąpnięcie poparcia dla jej działań nastąpi wówczas, gdy wyborcy poznają prawdę o politycznej impotencji władzy. Gdy okaże się, że rządzący już nie spełniają obietnic, ich sprawczość się skończyła, są znużeni i pogubieni, a zamiast podejmowania decyzji jest podlewane propagandą dryfowanie, nagle społeczeństwu spadną z oczu łuski i nastąpi oczekiwana przez opozycję zmiana nastrojów. Nic takiego jednak dotychczas się nie zdarzyło, mimo że powodów z każdym dniem przybywa. W takiej diagnozie zapomina się bowiem o tym, że Jarosława Kaczyńskiego interesują wyłącznie ci wyborcy, którzy będą gotowi głosować na kierowaną przez niego partię. To ich dokładnie poznał, sprawdził ich mentalność, potrzeby, emocje, zwyczaje, to ich policzył i otoczył opieką. Pozostałych traktuje dokładnie tak samo, jak politycy władzy traktują parlamentarną opozycję, która jest izolowana i ignorowana, wyłącza się jej mikrofon w pół zdania, obniża wynagrodzenie, nie konsultuje strategicznych projektów, odgania jak brzęczącą nad uchem muchę lub wyśmiewa. Wciąż obowiązujący podział na lepszy i gorszy "sort Polaków" jest turbiną tych rządów, wobec której stare politologiczne klisze stają się bezużyteczne. Wprawdzie z powodu pandemii nowego wirusa znów umiera w Polsce kilkaset osób dziennie, a szpitale tracą wydolność, ale władza prezentuje nonszalancki stosunek do śmierci. Podczas gdy w cywilizowanych krajach Zachodu wprowadza się restrykcje, faworyzuje osoby zaszczepione, a nawet rozważa obowiązkowe szczepienia dla wszystkich, u nas dopieszcza się tych, dla których busolą są antynaukowe bzdury, a przedstawiciele władzy potrafią nawet wznosić się na szczyty cynizmu, sugerując, że pozostawienie ludzi samych sobie jest ukłonem w stronę tych, którzy już się zaszczepili. Dlaczego to robią? Bo wiedzą, że im to nie zaszkodzi, a przy okazji nie przestraszą tych, którzy wierzą w płaskość Ziemi. W czarnym 2020 roku odnotowano najwięcej zgonów od II wojny światowej, co nie wpłynęło znacząco na notowania partii rządzącej, więc dlaczego tym razem, kiedy pandemia weszła w fazę pełzającą z sezonowymi falami ostrymi, ludzie mieliby się ocknąć? Podobne pytanie można zadać w sprawie namiętnego flirtu z nacjonalistami i narodowcami, których marsz został upaństwowiony tylko dlatego, że ksenofobia czy niechęć do środowisk LGBT wciąż robią furorę pośród wielu wyborców partii władzy, więc lepiej ich dopieszczać, niż rozdrażniać. Na drożyznę, która staje się realnym problemem, wymyślono lek w postaci Polskiego Ładu, a jest on precyzyjnie skrojony pod elektorat władzy; jako negatywną zmianę odczują go raczej wyborcy opozycji. Nieugaszony konflikt z Brukselą, który - z winy władzy lekceważącej orzeczenia europejskiego trybunału - blokuje pieniądze dla Polski, pozwala rządzącym wymachiwać przed swoimi wyborcami chorągiewką z napisem "Suwerenność". I co z tego, że od sześciu lat suweren opozycyjny nie ma złudzeń, czym jest niszczenie praworządności, skoro w znaczący sposób nie wpłynęło to na układ sił politycznych w Polsce? Wreszcie, co z tego, że nasza dyplomacja nie funkcjonuje, Polski nie ma przy europejskim stole, liderzy załatwiają sprawy ponad naszymi głowami, a kryzys humanitarny na granicy jest faktem, skoro można uwodzić własnych wyborców militarnym językiem, budową muru i stwarzaniem pozorów, że oto bez udziału Europy zatrzymuje się groźną nawałę? To działa. Wspomniany na wstępie prof. Rychard mówi, że polityka podlizywania się swojemu elektoratowi tym razem może nie być skuteczna. Być może. Ale na wszelki wypadek lepiej pozbyć się złudzenia, że zmiana w Polsce nastąpi wskutek rewolucyjnego przesilenia, i przyzwyczaić do myśli, że będzie to raczej mozolny, trudny i bardzo bolesny proces, który nie ma szans powodzenia, jeśli cała opozycja nie zacznie realnie współdziałać (jak na Węgrzech). Bo nawet jeśli zgodzimy się, że władza abdykowała w istotnych sprawach, to wciąż jeszcze wie, jak władzy nie oddać.