Żeby nie było wątpliwości: unijne pieniądze są doświadczonej pandemią i bliskością wojny Polsce niezbędnie potrzebne. Wie to zarówno władza, która przy okazji węszy nadzieję na atrakcyjne z punktu widzenia kampanii wyborczej i umacniania autokracji wykorzystywanie tego cennego narzędzia, jak i opozycja, która zmuszona jest do stania w niewygodnym szpagacie. Z jednej strony z powodów polityczno-wizerunkowych nie może bowiem sprzyjać blokowaniu europejskich środków, bo nie ma siły i umiejętności, by pokazać suwerenowi, że za tę blokadę odpowiada tylko i wyłącznie partia władzy, która konstytucją specjalnie się nie przejmuje. Z drugiej zaś niejako urzędowo musi stać na straży konstytucyjnych reguł, za które jeszcze nie tak dawno była gotowa - przynajmniej werbalnie - oddać wszystko. Praworządność, która przez lata była kanwą największych opozycyjnych wzmożeń, dziś staje w epicentrum polityki jako karta przetargowa czy wręcz obiekt kupczenia. Pojawiają się argumenty, że jeśli Polakom zależy na praworządności, powinni sami dokonać zmiany władzy, a nie spoglądać w kierunku Unii Europejskiej, która wprawdzie pilnuje zasad, ale zarazem uprawia politykę dostosowaną do bieżących wyzwań. Dodatkowo zwraca się uwagę, że choć projekt Andrzeja Dudy zakłada tylko pozorne zmiany w sądownictwie, to i tak stał się kłopotem dla koncepcji Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, więc w optyce opozycyjnej powinien być powodem do umiarkowanego zadowolenia. W tej suflowanej przez symetrystów oportunistycznej opowieści - zakładającej sugestię, że opozycja powinna się zmierzyć z PiS-em na bardziej "atrakcyjnym" polu, a sądownictwo odpuścić lub potraktować jako dodatek do rosołu - po prostu czarne jest szare i białe też jest szare. Najpoważniejszym jednak problemem jest to, że siedem lat od nielegalnej reasumpcji Stanisława Piotrowicza, sześć lat od niewydrukowania przez premier Beatę Szydło wyroku Trybunału Konstytucyjnego, pięć lat po tym, jak prezydent zgodził się swoim podpisem na czystkę w sądach powszechnych, zmieniło się tylko jedno: w zasadzie nikogo to już nie obchodzi, a wciąż zatroskane wyjątki potwierdzają regułę. Nawet ostatnie głosowania, które utrwaliły nową Krajową Radę Sądownictwa i zainstalowały w systemie upartyjnionych i skompromitowanych aferą hejterską kandydatów, nie zrobiły większego wrażenia ani na drzemiącym społeczeństwie, ani na zadowolonej z siebie czwartej władzy, ani nawet za bardzo na opozycji, która pośród rytualnego oburzenia przeszła nad tym kolejnym skandalem do porządku dziennego. Zabrakło tylko białej flagi. Jeśli Bruksela - przestraszona wojną Władimira Putina i naśladująca ciepłe gesty administracji Joe Bidena wobec wybranych (łagodniejszych, gotowych do rozmów, ciekawie rokujących na czasy politycznych przełomów) polityków PiS - odpuści dziś kwestię praworządności, zostanie oskarżona o sprzeniewierzenie się własnym zasadom i lekceważący stosunek do wartości, na których chciała rosnąć. Natomiast jeśli jest to część realizowanego na zupełnie innym poziomie jakiegoś większego planu politycznego, który zakłada zmianę władzy w Polsce w najbliższym rozdaniu, a więc także konieczność sięgnięcia po elektorat zupełnie obojętny na sprawy kraju, wtedy też nikt nawet nie zauważy, że prawo, konstytucyjne fundamenty demokracji, umowa społeczna, zasadnicza struktura cywilizowanego państwa na zawsze zostaną realnie upokorzone i pozbawione mocy symbolu. Wtedy przegrają wszyscy. Zwłaszcza (ewentualni) zwycięzcy. Przemysław Szubartowicz