Kto wierzy w szybki krach obecnych rządów, musi przypomnieć sobie Kaczyńskiego, który przed laty w rozmowie z Teresą Torańską mówił, że chce być "emerytowanym zbawcą narodu", i uwierzyć w jego słowa. Musi przypomnieć sobie lekcję, jaką Kaczyński odebrał, gdy przegrał wybory w 2007 roku i na wiele lat stracił możliwość rządzenia. Musi pamiętać o tym, jak mentalnie odmieniła Kaczyńskiego katastrofa smoleńska, po której, w chwili uniesienia, potrafił nawet krzyczeć w stronę opozycji, że zamordowała jego brata. Musi wiedzieć, że wielogodzinne spotkanie Kaczyńskiego z Viktorem Orbánem w 2016 roku nie było męską pogawędką o szybkich samochodach albo wędkowaniu, ale raczej o rodeo, czyli o tym, jak skutecznie neutralizować opór, pokonywać przejściowe kłopoty i zbudować w końcu wyśniony Budapeszt w Warszawie. Kaczyński nie po to pozwolił na łamanie konstytucji i doprowadził do całkowitego podporządkowania sobie Trybunału Konstytucyjnego, by położyć krzyżyk na dziele swojego życia. Nie po to upolitycznił system powoływania sędziów, by dać sobie spokój z władzą. Nie po to latem 2017 roku pozwolił prezydentowi Andrzejowi Dudzie zastosować dwa (a nie trzy) taktyczne weta - które niczego nie zmieniły, ale za to spacyfikowały na dobre protesty społeczne - by rozstać się z myślą o dokończeniu rewolucji. Nie po to wreszcie prokuratura została pozbawiona niezależności, wielka spółka państwowa kupiła niezależny koncern medialny, media publiczne zostały zamienione w aparat propagandy, niemal wszystkie instytucje zostały podporządkowane partii, żeby nie zrobić następnego kroku, może już nie siedmiomilowego, ale posuwającego sprawy trochę do przodu. Oczywiście Gowin, który nie wahał się legitymizować niekonstytucyjnych działań, odchodzący do Szymona Hołowni lub do PSL, gdy Kaczyński nie spełni jego ultimatum (a może raczej "ultimatum") w sprawie Polskiego Ładu czy lex TVN, to wielkie marzenie adoratorów politycznych plotek, podobnie jak Ziobro i jego ludzie - którzy otwarcie mówią o polexicie i doskonale zdają sobie sprawę z konsekwencji takiej retoryki - zawiązujący wyborczą koalicję z Konfederacją. Jednak nie po to Kaczyński wbrew radykałom ze swojego obozu politycznego zdecydował się na wykonanie wyroku TSUE i rozmyślną likwidację Izby Dyscyplinarnej (której funkcję i tak przejmą potem tzw. neo-sędziowie), żeby nie skorzystać ze strumienia wielkich unijnych pieniędzy, które równie dobrze mogą służyć do budowania wyborczego wizerunku rozdającego dary politycznego dobrodzieja, jak również do mniej lub bardziej subtelnego rozmontowywania demokratycznego ustroju w Polsce. Władza się zużywa, ale nie tak bardzo, jak się niektórym wydaje, o czym świadczą aktualne, wciąż bardzo korzystne dla PiS sondaże, których znacząco nie skruszyła żadna z wielu afer tych rządów, a ewentualne majstrowanie przy ordynacji wyborczej mogłoby jeszcze uwydatnić wynik finalny. Kto więc wierzy w gwałtowne gnicie władzy, musi dobrze zinterpretować słowa Kaczyńskiego z wywiadu dla PAP o tym, że bez Porozumienia Gowina "byłoby to trudniejsze rządzenie", "ale może jeszcze jacyś inni ludzie zdecydują się dołączyć do nas", a "opozycja nie jest w stanie doprowadzić do przegłosowania wotum nieufności, chyba że czegoś nie wiem, bo czasem są ludzie szaleni". Hm. Może to być oczywiście rodzaj dyscyplinującego komunikatu o tym, że PiS nie potrzebuje już Gowina, ale może to być także wyznanie wiary w to, że zawsze znajdzie się ktoś po stronie radykalnej lewicy, kto wraz z władzą zagłosuje za podniesieniem podatków, albo że radykalna prawica, uwiedziona antyeuropejskimi obsesjami, poda rękę w potrzebie, gdy przyjdzie do głosowania na przykład w sprawie obezwładnienia znienawidzonej stacji telewizyjnej, z czego PiS nie chce rezygnować, skoro Kaczyński posunął się nawet do kabaretowego, ale jednak straszenia kartelami narkotykowymi, które rzekomo mogłyby przejąć polskie media. Pamiętajmy bowiem, że Kaczyński, choć na potrzeby wizerunkowe zapowiedział walkę z "łyżką nepotyzmu" w "beczce sukcesów", z pewnością wie, w jaki sposób uwodzić odkochanych i skutecznie przekonywać nieprzekonanych. Niewątpliwie powrót Donalda Tuska do polskiej polityki, który odmienił notowania największej formacji po stronie demokratycznej i przeorganizował opozycyjną scenę, przede wszystkim pozbawił Kaczyńskiego pluszowego komfortu posiadania słabego konkurenta. Wprawdzie polityczny nowicjusz Hołownia mówi coś o kolanach Tuska, na które nie chce wskakiwać, a lewica (na razie) wybrała drogę "konstruktywnego" patrzenia na PiS, to jednak nikt już nie ma złudzeń, kto jest liderem opozycji i wokół jakiej formacji będzie budowana skuteczna (czyli taka, która realnie, a nie wirtualnie zagrozi władzy) konstrukcja wyborcza. Opozycja ma jeszcze wiele pracy przed sobą, ale Kaczyński już wie, że ma z kim przegrać, więc tym bardziej przegrać nie będzie chciał, ponieważ za wiele on i ludzie, którzy za nim stanęli, mają do stracenia. A więc nawet konsolidowanie się opozycji, które mogłoby skłonić Kaczyńskiego do przyspieszonych wyborów wiosną 2022 roku, nie może tworzyć przeświadczenia, że koniec jego rządów zbliża się wielkimi krokami. Po pierwsze dlatego, że - jak słusznie zauważył Tusk - PiS musi się przestraszyć tego, że przegra i że poniesie odpowiedzialność przynajmniej za łamanie praworządności, tymczasem oznak wyraźnego lęku nie widać, bo nawet niedawne wielkie protesty Strajku Kobiet finalnie nie wpłynęły na erozję władzy, która zawsze może liczyć na fachowe usprawiedliwienia ze strony "symetrystów". Po wtóre zaś - a to przesłanie szefa Platformy jest nawet ważniejsze - wyborcy opozycji muszą uwierzyć, że mogą wygrać, a ciągłe opowiadanie im, że rząd się sam wykończy, może doprowadzić do demobilizacji albo niechętnego powrotu z emigracji wewnętrznej, co świadczyłoby o tym, że Kaczyński nadal zwycięża na swoim ulubionym polu dzielenia i rządzenia. Nie, to jeszcze nie koniec. A jeśli się mylę, tym lepiej dla Polski. Przemysław Szubartowicz