Postawmy sprawę jasno. Wysokie zarobki osób sprawujących najwyższe funkcje państwowe to norma w zdrowych demokracjach zachodnich, gdzie z jednej strony stanowią naturalną tarczę antykorupcyjną, a z drugiej windują poprzeczkę kompetencji, ale przede wszystkim nie wywołują poczucia zawiści, ponieważ nie rozjeżdżają się drastycznie z poziomem życia ogółu obywateli. Tymczasem w państwie staczającym się w autokrację i dyplomatyczny niebyt, które całą swoją (bez)siłę usiłuje budować na dewastowaniu praworządności, populistycznych (ale już widać, że nieefektywnych) programach społecznych, zamrożonych płacach w budżetówce, najwyższej od dekady inflacji i planach zniszczenia klasy średniej (tzw. nowy ład) - jest to popis skrajnej arogancji. I pychy, która zwykle kroczy przed upadkiem. Obecna władza na żadne podwyżki nie zasłużyła, ponieważ zamiast wzmacniać dewastuje państwo i jego prestiż. Jeśli ktoś łamie konstytucję, Sejm zmienia w maszynkę do głosowania, marginalizuje w debacie opozycję, jest nieustannie dyscyplinowany przez europejskie instytucje, musi mierzyć się z wyrokami w sprawie łamania praworządności, które ostentacyjnie chce ignorować, to ostatnią rzeczą, o jakiej powinien myśleć, jest podnoszenie sobie pensji. Zwłaszcza jeśli czyni to przy użyciu fortelu, jakim było oddanie sprawy do załatwienia prezydentowi, który podniósł płace podsekretarzom stanu, a to od ich zarobków uzależnione są zarobki między innymi parlamentarzystów. Nawet jeśli co do zasady podwyżki można tłumaczyć, to w aktualnym kontekście suweren zada pytania: dlaczego nie robicie tego od nowej kadencji, czy to w ogóle jest moralne w czasie pandemii? Senator Marek Borowski z Platformy Obywatelskiej, który zadeklarował, że część swojej podwyżki będzie do końca kadencji oddawał na cele społeczne, napisał, że "płace parlamentarzystów nie powinny zależeć od kaprysu frustrata z Nowogrodzkiej". Chodzi o to, że Jarosław Kaczyński - gdy okazało się, że nagrody dla rządu Beaty Szydło (te, o których była premier krzyczała z mównicy sejmowej, że "im się po prostu należały") wzbudziły gniew wśród wyborców - obniżył pensje wszystkim parlamentarzystom (i samorządowcom). Ta odpowiedzialność zbiorowa wymierzana była pod hasłem skromności w życiu publicznym, obecne podwyżki, znacznie przewyższające obniżki, realizowane są z kolei - jak głosi gromka sejmowa plotka - w celu skonsolidowania chwiejnej większości PiS i uspokojenia nastrojów pośród ewentualnych buntowników. Prezes Kaczyński wszak, choć taktycznie musi chwilowo ulec Brukseli w sprawie sądownictwa, bardzo chce dokończyć budowę swojego osobistego Budapesztu w Warszawie. Przy okazji okazało się, że pośród wielu komentatorskich głów, zwłaszcza tych, dla których łamanie konstytucji jest zwykłym "sporem prawnym", a jedzenie ośmiorniczek było wielką zbrodnią polityczną, temat aktualnych podwyżek urósł do rangi pałki na opozycję, mimo że akurat tym razem z decyzjami władzy nie miała ona nic wspólnego (inaczej niż rok temu, gdy wspólne głosowanie z PiS-em za podwyżkami uznała za błąd). Z drugiej strony czego innego można się spodziewać, skoro w debacie publicznej zupełnie serio pada pytanie, dlaczego w polskiej sztafecie mieszanej (która w wielkim stylu zdobyła złoty medal) kobiety biegają "w majtkach", a mężczyźni "w spodenkach". Chciałoby się powiedzieć, że po prostu stroje damskie różnią się od męskich, ale nasza chora na sztuczną moralność epoka za takie "konserwatywne" oczywistości piętnuje i wyklucza. Nie tylko, jeśli chodzi o sport. Przemysław Szubartowicz