Pierwszy z brzegu przykład: sprawa europejskich pieniędzy i zmian w sądownictwie. Władza kłamie, że przyjęta właśnie w Sejmie prezydencka (ze zmianami PiS-u i partii Zbigniewa Ziobry) ustawa o Sądzie Najwyższym jest realnym wyjściem naprzeciw oczekiwaniom Komisji Europejskiej i wyrokom europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, choć w rzeczywistości jest to fortel legislacyjny i pudrowanie bezprawia. Opozycja (a przynajmniej jej "konstruktywna" część) kłamie, gdy twierdzi, że dostrzega niedoskonałość propozycji Andrzeja Dudy, wie, że to kit wciskany Brukseli, a praworządnością nie można kupczyć, ponieważ jednocześnie jest gotowa zgodzić się na każdy zgniły kompromis, byle tylko wyborcy nie oskarżyli jej o blokowanie funduszy. Komentatorzy kłamią zaś, gdy nazywają to wszystko sporem prawnym, choć wiedzą, że jest to kwestia fundamentów państwa prawa, a nie banalnej polityki czy mało ważnych przepychanek. Strach paraliżuje polityków przy każdej okazji, ponieważ muszą prowadzić wyrafinowaną grę z suwerenem. Opozycja boi się powiedzieć na przykład, że podwyższenie wieku emerytalnego jest w obecnej sytuacji gospodarczej niezbędne i trzeba to wpisać do programu, podobnie jak ograniczenie populistycznych darów socjalnych, które realizowane są na kredyt. Władza musi uprawiać propagandę sukcesu, rozdawać złudzenia, kłamać w żywe oczy - przynajmniej do czasu pierwszych przelewów z Europy, które będzie można pokazać jako sukces rządu - ponieważ drożyzna lada chwila może osłabić notowania rządzących. Komentatorzy muszą udawać, że w Polsce toczy się normalne (a nie wyjątkowe, dyktowane budowaniem Budapesztu w Warszawie) życie polityczne, ponieważ nie są zainteresowani nonkonformizmem, który na ogół po prostu się nie opłaca. Nawet Zachód - który w pierwszym odruchu zareagował pryncypialnie - już przestał być jednomyślny w sprawie radykalizmu sankcji na reżim Władimira Putina i w miejsce aktów strzelistych solidarności wprowadza powoli język interesów. To dlatego, gdy Leszek Miller mówił w niedawnym telewizyjnym wywiadzie, że nie tylko władza jest zdemoralizowana, ale że zdołała także zdemoralizować wyborców, jego słowa zostały odebrane jako ewenement w debacie, ponieważ politycy raczej oszczędzają opinię publiczną z tak ostrą krytyką, żeby się nie narażać i nie osłabiać własnych szans. Były premier zwracał jednocześnie uwagę, że słowa zawieszonego przez nielegalną Izbę Dyscyplinarną sędziego Igora Tulei o sprzedanej praworządności (gdyby Bruksela zadowoliła się pozorami) powinny wstrząsnąć społeczeństwem, wywołać lawinę reakcji, tymczasem niemal na nikim nie zrobiły większego wrażenia. Zwłaszcza nie wzburzyły czwartej władzy, która zapomniała, że nie została powołana do relatywizowania rzeczywistości, ale do zajmowania się prawdą, która leży tam, gdzie leży (czyli z pewnością nie pośrodku). Niby nic nowego. Bohaterowie często przywoływanego przeze mnie wybitnego filmu Krzysztofa Zanussiego "Barwy ochronne" z 1976 roku także deliberowali o korzyściach płynących z kłamstwa i niebezpieczeństwach związanych z prawdą (i odwrotnie), jednak byli zanurzeni w rzeczywistości PRL-u, a nie świeżo malowanej autokracji i postpolityki. O ile wówczas, przed laty, istniała jeszcze nadzieja na zmianę, na radykalną zmianę postaw, która nastąpiła między innymi dlatego, że pewne wartości opierały się ześwinieniu, o tyle dziś takiej nadziei raczej nie ma. Może być tylko gorzej, ponieważ dzisiejsi inżynierowie dusz nie tylko proponują sztuczną moralność, ale przede wszystkim odwrócili przywołane na początku słowa Alberta Camusa na własną modłę i powtarzają po swojemu: być wolnym to móc kłamać bezkarnie. A nawet z coraz większą rozkoszą. Przemysław Szubartowicz