Te iluzje naszej mikropolityki można oglądać każdego dnia. Ostatnio z całą jaskrawością ujawniły się podczas debaty o ustawie sankcyjnej. Rząd, który najgłośniej jak się da sztorcuje Zachód w sprawie sankcji i domaga się natychmiastowych i radykalnych wyrzeczeń ze strony państw europejskich, sam nie zgodził się na zakaz importu gazu LPG z Rosji z obawy o gniew kierowców. Nie uszło uwadze komentatorów, że w czasie, gdy prezydent odwiedza Ukrainę i okazuje werbalne wsparcie, taki popis hipokryzji jest co najmniej nie na miejscu. Skoro od innych w Europie domagamy się, by ponosili koszty rewolucji w polityce energetycznej, sami nie możemy wymigiwać się od wyrzeczeń. Albo-albo. Tymczasem Zachód trzeźwieje powoli, choć przebudzenie z długiego snu było gwałtowne i bolesne. Po Buczy, po aktach barbarzyńskiego ludobójstwa, nie da się już dłużej udawać, że "jeszcze będzie normalnie". Zwłaszcza że próby sklejenia dwóch niesklejalnych światów, Wschodu i Zachodu, sięgają w naszej erze czasów polityki odprężenia lat 70. XX wieku, a trwały aż po dzień rosyjskiej inwazji. Kontakty handlowe, wymiana gospodarcza, przenikanie się kultur, wszystkie te piękne idee i praktyczne działania nie mają już dziś racji bytu, a porządek świata musi zostać zdefiniowany na nowo. Zachodu nie ruszały tak bardzo ani najazd na Gruzję, ani zabójstwa przeciwników Putina, ani aneksja Krymu, bowiem utrwalony miraż był silniejszy od tego, co zakrywał. Historyk prof. Andrzej Friszke słusznie niedawno zauważył, że Ukraina nie tylko walczy dziś o własną niepodległość i istnienie państwa, ale także broni nas przed rosyjskim odwetem. Za to, że "ośmielamy się być niepodległym państwem i chcemy być częścią Zachodu". Taki jest właśnie wymiar tej wojny, która jest wstępem do eskalacji imperialnych namiętności Putina. Friszke powołuje się na wypowiedź Miedwiediewa, który mówił o budowie Eurazji do Lizbony, co oznaczałoby okupację całej Europy. Niemożliwe? Oto kolejna iluzja, w którą chcemy wierzyć, tak jak francuscy intelektualiści lewicowi nie chcieli wierzyć w stalinowskie wizje, a przede wszystkim nie wierzyli w zbrodnie i w istnienie Gułagu. Czy świat zachodni znów da się uśpić jakimś kolejnym romantycznym mirażem? A dlaczego nie? Pół wieku temu ukazały się wspaniałe eseje wybitnego polskiego psychiatry i humanisty, prof. Antoniego Kępińskiego, który próbował zmierzyć się z mrocznym czasem II wojny światowej, a przede wszystkim z absolutną czernią Auschwitz, z ludzkim doświadczeniem nie do uniesienia. W eseju "Oświęcimskie refleksje" pisał, że "Oświęcim, Hiroszima, japońska wojna bakteriologiczna - największe zbrodnie ostatniej wojny - nie zbladły pod wpływem lat, a ciężar odpowiedzialności, który obarcza nie tylko głównych winowajców, ale w pewnej mierze cały świat cywilizowany, nie stał się lżejszy". Otóż największy dramat współczesności polega właśnie na tym, że nadzieja Kępińskiego i innych świadków II wojny - w złowieszcze memento - właśnie zniknęła. Atak Putina pokazuje każdego dnia, że ciężar dawnych zbrodni nie uratował ludzkości przez freudowskim popędem śmierci. Że zmora powróciła. Niektórzy pytają o jakieś iskierki nadziei lub optymizmu w koszmarze, jaki rozgrywa się za naszą wschodnią granicą. I jako przykłady przywołują bohaterstwo obrońców Ukrainy oraz miłosierdzie tych, którzy pomagają uchodźcom. Tak, to są przejawy człowieczeństwa, które musi stawić czoło barbarzyństwu i podać rękę bliźniemu. Jednak w wymiarze globalnym powodów do optymizmu nie ma. Nie tylko realna wojna, ale także rozkwit nacjonalistycznych namiętności w dalekiej perspektywie stawiają pod znakiem zapytania jedność i stabilność Zachodu. Oznaczają też, że być może największym wyzwaniem geopolitycznym cywilizowanego świata będzie nauczenie się funkcjonowania poza iluzją. I poza wygodną fantazją. Przemysław Szubartowicz