Pisał Julian Tuwim w "Balu w Operze": "Na potłuczonej szybie / Sklepu z konfekcją 'Lolo' / Widać kawałek gazety: / Litery IDEOLO...". Tak, to ideologia jest motorem polityki uszczęśliwiania ludzi na siłę, wymyślania absurdalnych doktryn, które mają regulować styl życia obywateli i represjonować przedsiębiorców. Lewica zasłania tę autorytarną z ducha ideologię dobrymi radami w stylu "zrób zakupy w sobotę", powoływaniem się na prawo obowiązujące w wielu krajach Europy (czy w tej sprawie musimy być papugą narodów?) oraz opowieścią o prawach pracowniczych, których rzekomo broni. PiS natomiast - ustami jednego ze swoich przedstawicieli - formułuje nakaz, że "niedziela ma być dla Boga i rodziny". Czyli: dajemy wam wolne (w wersji lewicowej), ale idźcie z rodziną do kościoła (w wersji prawicowej, o ile PiS uznajemy za prawicę). W obu przypadkach wolność wyboru podlega reglamentacji. Lewicową wersję tej swoistej despotii łatwo obalić, ponieważ zwolennicy zniesienia zakazu handlu w niedziele proponują różne rozwiązania, które lepiej chroniłyby pracowników, niż właśnie zaostrzone przepisy. Chodzi na przykład o zapewnienie dwóch wolnych sobót i niedziel w miesiącu dla wszystkich pracowników czy dodatkowe wynagrodzenie za pracę w weekendy. Za tym ostatnim rozwiązaniem optuje... lewicowy (sic!) działacz związkowy i publicysta Piotr Szumlewicz, który uważa, że obecnie obowiązująca ustawa powinna trafić do kosza. Także dlatego, że jest dziurawa jak sito, a dzięki niej dyskonty spożywcze mogły zamieniać się w placówki pocztowe, a za jakiś czas być może na weekendy przeobrażą się w centrale rybne sprzedające również mydło i powidło. Dodatkowo trzeba zauważyć, że lewicowi dobrodzieje podnieśli rękę za przepisem, który pozbawia niedzielnego wynagrodzenia i ubezpieczenia członków rodzin właścicieli małych sklepów. Nie będą więc mogli sobie dorobić nawet w placówce otwartej legalnie, nie mówiąc już o studentach szukających dodatkowego zajęcia na przykład w galeriach handlowych czy osobach, którym praca w niedziele w niczym nie przeszkadza. Stosunek lewicowych ideologów do handlowców (oraz kupujących i niektórych pracowników) przypomina więc sytuację z filmu "Kingsajz" Juliusza Machulskiego, kiedy grany przez Jerzego Stuhra Nadszyszkownik Kilkujadek wygłasza kluczową refleksję: "Ja wiem, polokoktowcy nas nie kochają, ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają". W przypadku wersji prawicowej (czy pisowskiej) wystarczy zadać pytanie, jaką siłę ma praktyka religijna, która nie wypływa z głębokiej wiary czy realnej potrzeby, nawet motywowanej tradycją, tylko z państwowej namowy, albo życie rodzinne spajane odgórnym zaleceniem rządzących. Jeśli trzeba posuwać się do tego, by władza państwowa sugerowała ludziom sposób spędzania wolnego czasu, to albo z życiem duchowym Polaków jest nędznie, a rodzina, jako struktura, wymaga interwencji nadzwyczajnych, ale wtedy żaden niedzielny zakaz nie pomoże, albo mamy do czynienia z gigantyczną hipokryzją, która tak naprawdę skrywa chęć ulepienia społeczeństwa pod ideologiczną sztancę: macie się modlić, a nie szlajać po sklepach. Tak czy owak, hasło "żyj i daj żyć innym" tu nie działa. PiS nie kryje się ze swoją ideologią i może przez to nie wznieca żadnych złudzeń, jednak Lewica, która tak mocno wspiera dziś zakaz handlu w niedziele, staje na antypodach wyobrażenia, jakie można było mieć o tym środowisku ideowym ćwierć wieku temu (kiedy racjonalna socjaldemokracja była mocniej pchana ku wolności być może jakimś historycznym poczuciem winy), a nawet cztery lata temu. W 2017 roku dzisiejszy poseł, a wtedy wiceszef SLD Tomasz Trela mówił: "Chcemy, żeby także w gospodarce postawić na wolny wybór pracownika. Dlatego proponujemy, by sklepy, jak dotąd, były we wszystkie niedziele otwarte, a o tym, czy chce pracować, decydowałby pracownik". Teraz głosował za zaostrzeniem przepisów o zakazie handlu w niedziele... Po co wam wolność, skoro nic z niej nie rozumiecie? Przemysław Szubartowicz