To myślenie życzeniowe, ckliwe marzenie, które oddala polską opozycję od realnej polityki i realnych wyzwań, już nie raz towarzyszyło jej klęskom i rozczarowaniom. Pokładanie nadziei w tym, że skoro Ameryka pożegnała (chwilowo?) Donalda Trumpa, Francja zablokowała nacjonalistkę, a Słowenia podgryzającego fundament państwa prawa prawicowego populistę, to Polska też zatęskni za ładem konstytucyjnym, ma w sobie coś z fatamorgany. Zakłada bowiem iluzję, że jak się czegoś bardzo chce, to dokładnie to się dostrzega. Tymczasem w polityce ta banalna formuła ma ciąg dalszy: tuż przed finałem może się okazać, że nie tylko wszystko było złudzeniem, ale i nie wszyscy chcieli tego samego. Tak jak złudzeniem okazała się notowana wcześniej w sondażach przewaga węgierskiej opozycji nad Fideszem Viktora Orbána, który - w wyniku urobionego pragnienia większości wyborców - miażdżąco ją pokonał. Polski przypadek jest wyjątkowy na tle innych demokracji, które zaczęły przeistaczać się w autokracje. Polska odmiana populizmu uwikłana jest w niepowtarzalne konteksty, które są jej kołami zamachowymi. Tylko w Polsce przytrafiła się katastrofa smoleńska, która stała się kanwą dla ruchu omalże religijnego. Tylko w Polsce podsłuchy niezbyt znaczących knajpianych pogaduszek zostały sprzedane przez media jako niezwykle kompromitujące treści. Tylko w Polsce wielu przedstawicieli czwartej władzy łamanie konstytucji uparcie nazywa sporem prawnym, który podlega relatywizacji. Tylko w Polsce przeprowadza się nielegalne reasumpcje, gdy wynik sejmowego głosowania nie odpowiada władzy. Oczywiście przesadzam i celowo wyostrzam, bo autokratyczne mechanizmy są uniwersalne, choć chyba tylko w Polsce wszyscy o nich wiedzą, ale nie wszyscy je widzą. Polska opozycja, tak bardzo rozentuzjazmowana po zwycięstwie Macrona, musi zejść na ziemię, jeśli chce poważnie myśleć o sukcesie wyborczym w Polsce. Nie tylko z powodu świadomości różnic w historycznym doświadczeniu oświecenia, ale przede wszystkim dlatego, że - podobnie jak na Węgrzech - nie będzie to zwykła batalia polityczna pośród demokratycznych dekoracji i pod okiem niezależnych instytucji. Przypomniał o tym niedawno politolog i historyk Klaus Bachmann, który zwrócił uwagę, że PiS wcale nie musi wygrać wyborów, aby dalej rządzić. Dlaczego? Bo - jak mówił ów profesor - "kontroluje wszystkie instytucje, które organizują głosowanie, liczą głosy i decydują o ważności wyborów, może dowolnie manipulować opinią publiczną i służbami specjalnymi". Sprawa Pegasusa, wygaszona w Polsce z powodu wojny w Ukrainie, ale podjęta właśnie w Europie, powinna opozycję na to wszystko uczulić. Podobnie jak wybory prezydenckie w Polsce, w których Rafał Trzaskowski przegrał o włos z Andrzejem Dudą. W tamtej kampanii polski prezydent był daleki od aktualnego wizerunku szczerego proeuropejskiego demokraty i skupiał się raczej na atakowaniu LGBT i "wyimaginowanej wspólnoty", czym właśnie przekonał do siebie większość. We Francji obrońca różnorodności, Europy, wolności, podstawowych wartości wygrał jednak znacząco z antydemokratyczną nacjonalistką. Może także dlatego, że tam głos inteligencji traktowany jest poważnie. Jeśli grupa wpływowych psychoanalityków francuskich opowiada się publicznie po stronie demokracji (bo dyskurs analityczny gaśnie w autokracji), to nie jest - jak w Polsce - wyśmiewana jako "śmieszne dziadki z KOD-u", lecz słuchana. Zwycięstwo Macrona ratuje jedność Europy w obliczu wojny i odcina Putina od znaczącego wpływu na europejską politykę. Ale dlaczego usypia polską opozycję? Charles de Gaulle stwierdził kiedyś, że nie można zjednoczyć narodu, który posiada 365 gatunków sera. W Polsce na razie nie można zjednoczyć opozycji, której liderów - znaczącego i pomniejszych - można policzyć na palcach jednej ręki, a różnice programowe między nimi na dwóch. Przemysław Szubartowicz