Śmierć jest wszędzie, przenika codzienny dyskurs, nawet jeśli przebiera się za coś innego. Jeśli świadomie przypominamy sobie o niej tylko od święta, gdy pchani tradycją niesiemy lampki pamięci na groby najbliższych, albo w chwilach osobistych lub zbiorowych tragedii, to na co dzień i tak żyjemy w jej cieniu. Gdy polityk rozprawia o początku życia, chce od śmierci uciec. Gdy nie podejmuje debaty o końcu życia, chce go bronić nawet za cenę nieznośnego cierpienia. Nieznośne cierpienie nie przeszkadza mu także, gdy śmierć zakrywa woalem ideologii. Często jest gotów poświęcić czyjeś życie w obronie ojczyzny lub traktować cudzą śmierć jako uboczny koszt wielkiej czy małej sprawy. Ale bywa i tak, że tragiczna śmierć zbiorowa - jak ta w Smoleńsku - staje się zalążkiem traumy, społecznego pęknięcia oraz mitologii, na której wzrasta realny ruch polityczny i niszczący resentyment. We wrześniu 2001 roku, gdy porwane przez islamskich terrorystów samoloty uderzyły w wieże World Trade Center, śmierć na chwilę zburzyła pozorny spokój zachodniego świata. Dowiedzieliśmy się wtedy, że nasza cywilizacja, która jest zbudowana na szacunku, trwodze i ucieczce od śmierci, jest bezradna, gdy zderza się z "fanatykami zaświatów". Tak zbrodniarzy z Al Kaidy nazwał wówczas nieżyjący już filozof, prof. Andrzej Kasia, który spostrzegł, że tych ludzi nie da się przestraszyć śmiercią, gdyż oni pożądają właśnie jej, wierzą w obietnicę wiecznej szczęśliwości po śmierci poniesionej w "świętej wojnie". Nasza religijność, która zakłada istnienie grzechu i odkupienia win, nie ma nic do powiedzenia tym, którzy właśnie poprzez grzech, poprzez zbrodnię i poprzez śmierć szukają zbawienia. Amerykański koszmar sprzed dwóch dekad obnażył zresztą nędzę doświadczenia filozoficznego, którego bezradność stała się aż nadto widoczna. Prof. Kasia słusznie przypominał w tamtych dniach "Obronę Sokratesa" Platona, fundamentalne dzieło, które późniejsze próby mierzenia się ze śmiercią spycha w otchłań sztampy. Czy można bowiem powiedzieć coś więcej o śmierci, niż to, że albo jest ona kamiennym uśnięciem na zawsze, albo przeniesieniem się w inne, lepsze rejony? W obu przypadkach jawi się jako coś dobrego, o czym trzeba myśleć z pogodą i nadzieją, niezależnie od tego, czy trwa się w epikurejskim dystansie, czy w niepewnej albo radosnej nadziei na życie wieczne. Filozofowie, jak powiada Borys Pasternak, cały swój wysiłek poświęcili próbie przezwyciężenia problemu śmierci i przeznaczenia, ale w gruncie rzeczy nie dali ludzkości żadnej odkrywczej myśli. "Jakież to życie jest puste i bezsensowne! Grzebie się człowieka, jedzie się na pogrzeb, rzuca się trzy garści ziemi na trumnę; jedzie się karetą, wraca się karetą; pociesza się człowieka tym, że ma jeszcze długie życie przed sobą. A czyż to dużo 7x10?", pytał Søren Kierkegaard w "Albo-albo". A egzystencjaliści, którym duński filozof przetarł szlak, potrafili sypać frazesami jak z rękawa. Choćby Albert Camus, który w wybitnym "Obcym" powiązał śmierć z absurdem, ale już w "Micie Syzyfa" pisał: "Nie można jednak nadziwić się temu, że wszyscy żyją, jakby »nikt nie wiedział«. To dlatego, że nie istnieje doświadczenie śmierci". Cóż, jak powiada poeta, dotąd umierali inni. Pewnie dlatego Lew Szestow, autor znakomitej pracy "Ateny i Jerozolima", pisał z niezwykłą odwagą: "Najlepsza jest taka śmierć, która uchodzi za najgorszą: gdy nikogo przy człowieku nie ma. Umrzeć daleko na obczyźnie, w szpitalu, jak to się mówi - niczym pies pod płotem. Wtedy przynajmniej w ostatnich chwilach życia można nie być obłudnym. Nie nauczać, ale można pomilczeć i przygotować się na straszne, a może wielkie wydarzenie. Pascal, jak opowiada jego siostra, też dużo mówił przed śmiercią. Musset płakał jak dziecko. Może Sokrates i Pascal tak dużo mówili, bo się bali, że się rozpłaczą. Fałszywy wstyd". Seneka uspokajał, że po śmierci po prostu wracamy do stanu sprzed narodzin. "Już niedługo wyzioniemy ducha. Tymczasem jednak, dopóki oddychamy, dopóki jesteśmy wśród ludzi, postępujmy po ludzku. Nie bądźmy dla nikogo postrachem ani zagrożeniem, gardźmy stratami, krzywdami, obelgami, kpinami i znośmy wielkodusznie te przelotne niedogodności. Ani się obejrzysz, jak mówią, ani obrócisz, a już nadchodzi śmierć" - pisał. Marek Aureliusz radził, by śmiercią nie gardzić, gdyż jest ona objawem woli natury, Francis Bacon, widzący w śmierci rzecz tak oczywistą jak narodziny, zachęcał do życia pełnią życia, a Fryderyk Nietzsche, ustami Zaratustry, namawiał, by umierać w porę. Nie warto żyć dla zdrowia, uczył Zygmunt Freud, a Jacques Lacan, który doprowadził psychoanalizę do krańców ludzkiego doświadczenia, dodał do tego, że człowiek nigdy nie pozbędzie poczucia śmiertelnego braku, a jedyne, co może zrobić, to zmienić swój stosunek do niego. Rycerz z "Siódmej pieczęci" Ingmara Bergmana, który zdecydował się na partię szachów ze śmiercią, jest być może nieświadomym potwierdzeniem tej paradoksalnej propozycji. Nie mimo to, ale właśnie ze względu na to, że zdajemy sobie sprawę z bezsensu życia, warto podjąć grę. "W niezmiernej gwiazdowej pustce nagle zjawia się maleńki, wręcz mikroskopijny przebłysk świadomości - mojej albo pańskiej, albo mrówki czy jakiegoś ptaszka - a potem, gdy kończy się życie, on gaśnie i dalej trwa ta niezmierzona nicość. Wydaje mi się, że warto, aby ta świadomość zabłysła" - mówił Stanisław Lem w wywiadzie, który przeprowadziłem z nim na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Memento mori. Przemysław Szubartowicz