Władza znów ograła opozycję. Nie przez nokaut, raczej na punkty. PiS i nawet Solidarna Polska odrzuciły senackie poprawki i niekonstytucyjna ustawa o Sądzie Najwyższym trafiła na biurko prezydenta. Ten wprawdzie przesłał ją do Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej (a właściwie nie wiadomo, czy jeszcze jej, bo nawet nominaci władzy kwestionują jej status przywódczy), ale wrażenie nieskuteczności pozostało. Rządzący mają wielki kłopot, bo bez pieniędzy z KPO będzie im trudno skutecznie mamić suwerena, ale opozycja wyszła z tego starcia skłócona, poobijana i wyraźnie niepewna przyszłości. Co więcej, jeśli ludzie opozycji nie wyciągną żadnych wniosków, nie będą w stanie rządzić po ewentualnie zwycięskich wyborach, ponieważ natychmiast pokłócą się o wpływy. I znów skrajna lewica będzie atakować liberałów, liberałowie będą rozbijać konserwatystów, a konserwatyści - zwłaszcza najmłodsi na scenie politycznej - będą publicznie lamentować, że (jak w słynnym "Rejsie" Marka Piwowskiego) "w damskiej ubikacji napisane jest: głupi kaowiec". Być może rację ma prof. Antoni Dudek, który na łamach Interii mówił mi, że kluczowe będą dopiero wybory prezydenckie za dwa lata, bo wyłonią jednoznacznego lidera. Do tego czasu możemy obserwować przetasowania, próby podważania wyniku wyborczego, przekupywanie posłów, tworzenie egzotycznych koalicji, ale bez instytucjonalnych zmian. Słowem, chaos. Dziś wiadomo, że jednej listy opozycji nie będzie. Ten temat jest zamknięty, ale i tak nic nie zostało rozstrzygnięte. Teraz bowiem - po przynajmniej programowym połączeniu sił przez Szymona Hołownię i Władysława Kosiniaka-Kamysza - do czerwca nie będzie prawdziwej kampanii wyborczej, ponieważ opozycja będzie zajmować się sama sobą. Rozegra się bratobójcza walka. Platforma Obywatelska będzie narzucać narrację, że tylko największe ugrupowanie ma szansę, więc nie warto marnować głosów na mniejsze partie, natomiast żółto-zielona koalicja (o ile rzeczywiście powstanie) będzie chciała walczyć o przynajmniej 15 proc. poparcia. Paradoks polega jednak na tym, że - między innymi przez system D’Hondta - nie da się pokonać PiS bez ugrupowania Tuska i nie da się pokonać PiS bez Polski 2050 i PSL. W idealnym świecie wszelkie spory na opozycji powinny być zawieszone, a wszyscy - wspólnie lub osobno - powinni walczyć o jak najlepszy wynik swoich formacji. Platforma ma łatwiej, ponieważ jest obudowana strukturami, tradycją polityczną, posiada znaczne środki i wie, jak robić politykę, także tę bezwzględną. Natomiast jeśli Hołownia i Kosiniak-Kamysz nie ruszą w Polskę, nie będą intensywnie pracować w terenie, nie będzie im się chciało, przegrają tę rywalizację i nie będą znaczyć tyle, ile pragną. Czasem słyszę, że zbyt pesymistycznie oceniam polską politykę i jak w radiowych "Rycerzach" nieodżałowanego Andrzeja Waligórskiego i Kabaretu Elita powtarzam tylko "Oj, niedobrze, panowie, niedobrze". Gdyby tak było, pisałbym, że scena polityczna wypełniona jest leniwymi, skrajnie zakłamanymi, infantylnymi, intelektualnie niedojrzałymi działaczami, którzy partykularne interesy stawiają wyżej, niż głoszone przez siebie ideały. Pamiętając jednak, że pesymista jest tylko dobrze poinformowanym optymistą, już dawno wyzbyłem się złudzeń i wiem, że realna polityka polega na skuteczności. Tymczasem na horyzoncie nie widać ani nadziei na przełom, ani na poprawę jakości debaty publicznej. Być może klasa polityczna przeoczyła moment, że zniechęceni to coraz większa grupa elektoratu. Czy ktoś do nich trafi, przekonamy się dopiero latem, gdy opozycja rzeczywiście zacznie rywalizować z monolitem PiS, a przestanie sama ze sobą. Przemysław Szubartowicz