Zwłaszcza komentatorzy, którzy na co dzień gładko prześlizgują się po wszelkich występkach autokracji, popadli w taką egzaltację, jakby po latach mglistych przypuszczeń nagle zorientowali się - proszę wybaczyć dosadność przykładu - co tak naprawdę robi się w toalecie. Albo że, jak pisał poeta, życie to (jednak) jest teatr, tak jak teatr przed mikrofonem odgrywa ostry jak brzytwa redaktor, który już po wszystkim wpada w ramiona przed chwilą przesłuchiwanego gościa. Dlaczego opinia publiczna tak bardzo ekscytuje się balem u żurnalisty, który, jak sam mówi, polityków traktuje jak kolegów z pracy? Dlaczego tak łapczywie zajmuje się błędem wizerunkowym i zawodowym kilku posłów oraz hipokryzją zasługującą najwyżej na status rewelacji z magla, a prawie nie działa na nią na przykład to, jak władza traktuje niezależnych sędziów, których pozbawia pracy przy pomocy nielegalnej Izby Dyscyplinarnej? Skąd takie wzmożenie, gdy okazuje się, że dziennikarze nie są wcale tak święci, za jakich sami się uważają, a politycy grzeszą i nie uzgadniają własnych słów z czynami, tymczasem poważne akty polityczne i ich realne konsekwencje dla Polski budzą emocje na poziomie letniego wicherka? Jedną z odpowiedzi, jaka się narzuca, jest ta, że żyjemy w epoce postępującego zdziecinnienia, czyli nieokiełznanej naiwności, i zarazem wyjałowienia moralnego, które usiłuje się zalepiać neoficką surowością. Objawia się to na przykład tym, że do mikroskopijnych przewin, które można by zbyć ironicznym komentarzem, stosuje się najbardziej rygorystyczne kategorie etyczne, zaś poważne przekroczenia polityczne relatywizuje się jako niezrozumiałe lub wymykające się ocenie. Nawiasem mówiąc, nowa/młoda lewica już się na tym przejechała, kiedy okazało się, że nie tylko przekreśliła całą racjonalną tradycję socjaldemokratyczną, ale że wzniosłe ideały, jakimi współcześnie szafuje, sprowadzają się w zasadzie do fatalnej w skutkach poprawności politycznej, nowego purytanizmu i kultury unieważniania (cancel culture). Łatwiej (wygodniej, bezpieczniej...) wchodzić w buty moralisty i oburzać się na sprawy bez większego znaczenia, niż mierzyć się z problemami, które wymagają rzeczywistej odwagi cywilnej. Łatwiej grzmieć o politycznej bibce u Mazurka, niż krytykować bimbającą sobie zasady władzę polityczną. Łatwiej fantazjować o nieistniejącym świecie idealnym, świecie z dziecięcych bajek, w którym dziennikarze nie piją z politykami, a opozycja nie kłania się rządzącym na ulicy, niż zajmować się rzeczywistością reasumpcji, polexitu, drożyzny, inflacji i podeptanej konstytucji. Łatwiej stracić władzę przez jedzenie ośmiorniczek i używanie brzydkich wyrazów, niż przez wywrócenie do góry nogami demokratycznego ustroju. Łatwiej skaleczyć karierę wizytą na jublu i mętnym tłumaczeniem, niż być wykluczonym z polityki za obiadki u prezes sądu konstytucyjnego, czyli za prawdziwy skandal. Jest także czysto praktyczny wymiar tego bankietu z pierwszych stron bulwarówek. Wybiórczo rygorystyczne media nie rozliczają PSL-u za wizytę lidera u Mazurka w godzinach pracy Sejmu. Nie rozliczają Nowej Lewicy za Marka Dyducha złapanego w dziwnej pozie pod drzewem. Ani Szymona Hołowni za "wpadnięcie na chwilę" posła Michała Gramatyki. Media rozliczają Donalda Tuska za SMS od teściowej, bo prosi ona o "ułaskawienie" dla biesiadników z Platformy, którzy za swoją niefrasobliwość w imię szacunku do standardów oddali się do dyspozycji szefa. Może dlatego, że wprawdzie Tusk jako jeden z nielicznych postawił na wiarygodność w polityce i dlatego jako jedyny musiał tak twardo zareagować, ale pobłażliwość czwartej władzy nie może przecież objąć największej partii opozycyjnej, która zaczęła realnie zagrażać aktualnie rządzącym. Oczywiście nie kwestionuję zasadności wołania o przyzwoitość i o zasady, ani nie wyśmiewam załamywania rąk nad ich brakiem. To bardzo szlachetne, zwłaszcza jeśli od wieków jest pisaniem na Berdyczów. Jednak zanim zacznie się walczyć o wartości, warto powalczyć najpierw o ich hierarchię. Bo w tej sprawie wszystko stoi w Polsce na głowie. Przemysław Szubartowicz