Cała opozycja dostała właśnie komunikat, że moralne wzmożenia, słuszne szarże, niewyparzone języki w sprawach wrażliwych społecznie uwodzą tylko romantycznych wyborców, a żeby uprawiać skuteczną politykę i ulokować ją w szerokim centrum, trzeba sięgać po więcej. Władza zaś przestraszyła się politycznego realizmu, który może ocucić suwerena bez przerwy kołysanego do snu kłamliwymi bajeczkami o wyobcowanej "wyspie wolności" między Niemcami a Rosją, między Zachodem a Wschodem, co jest we współczesnym świecie aberracją. Lewica przy okazji postanowiła rozgrzeszyć się z tajnego (i bezskutecznego) paktowania z rządzącymi w sprawie Funduszu Odbudowy, co ("też") tłumaczyła dobrem obywateli, zapomniała jednak, że Tusk nie "paktuje" z PiS-em odpowiedzialnym za kłopoty z europejskimi funduszami, tylko z Unią. A tzw. symetryści, a więc ci komentatorzy, którzy w czasach autokracji chcą mieć równy dystans do zła i dobra, zwęszyli okazję, by szefa Platformy zapisać do swojego grona, czyli - podobnie jak w innych sprawach - trafili kulą w płot, ponieważ symetryzm w najlepszym razie jest oportunizmem, a nie pragmatyzmem. Tymczasem w wypowiedzi Tuska kryje się o wiele poważniejszy sens. Zawiera się w niej bowiem odpowiedź na pytanie, w jaki sposób opozycja może wygrać wybory, co należy robić, by doprowadzić do takiego zwycięstwa, i czego absolutnie unikać, by nie zaprzepaścić szansy. Oczywiście najprościej byłoby uznać, że jest to tylko wyraz rywalizacji o to, kto będzie mógł ogłosić osobisty sukces, gdy unijne pieniądze (po taktycznych ustępstwach) wreszcie popłyną do Polski - lider opozycji, który umiał wykorzystać swoją pozycję, by "załatwić" w Brukseli korzystne dla Polaków decyzje, czy władza, która chce ukryć łamanie konstytucji i lekceważenie europejskiego trybunału, więc przy pomocy swoich prominentnych przedstawicieli odwraca kota ogonem i używa retoryki polexitowej. Ale taka interpretacja jest płytka. Słowa byłego szefa Rady Europejskiej pokazują raczej, że opozycja polityczna w Polsce musi zmienić sposób myślenia, dokonać swoistej transgresji, przekroczyć własną fantazję, w której wystarczy mieć rację, by wygrać z populistami. Nie wystarczy. Nie wystarczy mieć racji, że skoro władza łamie zasady praworządności i zaprowadza "ruski ład", to Unia powinna ją zdyscyplinować karami finansowymi, bo choć jest to postulat słuszny z punktu widzenia traktatów i elementarnych zasad, to nie uwzględnia tych, którzy w dniu wyborów wybiorą się do urn lub których trzeba będzie do tego przekonywać. Nie wystarczy mieć racji, że władza chce użyć tych pieniędzy jako redystrybucyjnego wabika wyborczego, bo choć jest to słuszna diagnoza, to nie uwzględnia tych, którzy któregoś dnia poczują się oszukani, a władza przeprowadzi propagandowe omłoty, że to "wina Tuska" i "brukselskiej okupacji". Nie wystarczy mieć racji... Itd. Inaczej mówiąc, opozycja musi przywrócić właściwy sens słowu "polityka", które pośród kilku słownikowych znaczeń ma i takie, że jest to "zręczne i układne działanie w celu osiągnięcia określonych zamierzeń". Pięknoduchy czy romantycy chcieliby zapewne zręczność rozumieć jako np. kunktatorstwo czy skłonność do zgniłych kompromisów, ale doprawdy nie trzeba być teoretykiem makiawelizmu, by wiedzieć, że jeśli ma się do czynienia z władzą, która w rządzeniu posuwa się do lekceważenia konstytucji, bezprawnych reasumpcji czy pomijania wyroków, to proces wyborczy nie odbędzie się w aurze demokratycznego spokoju, medialnej przyzwoitości i uczciwej rywalizacji równorzędnych partnerów. O ile Hannah Arendt miała rację, że im mniej polityki, tym więcej wolności, a jej słowa w naszych czasach funkcjonują nawet jako internetowy mem, to jednak gdy wolność (demokracja, rządy prawa, trójpodział władzy...) wisi na włosku, potrzeba jak najwięcej polityki i jak najmniej złudzeń. Nawet jeśli trzeba to przyjąć z bólem idealistycznego serca. Przemysław Szubartowicz