W szeregach władzy, przerażonej rosnącą inflacją i widmem kryzysu energetycznego, rośnie przekonanie, że bez europejskich pieniędzy kampania wyborcza PiS będzie skazana na porażkę, a to kierowana przez Ziobrę Solidarna Polska nie chce żadnych rozmów z Brukselą na temat łamanych w Polsce zasad praworządności. Oczywiście wniosek opozycji o odwołanie ministra sprawiedliwości, który ma wpłynąć do Sejmu w tym tygodniu, w żaden sposób nie wpłynie na plany Kaczyńskiego, zwłaszcza że trafia mu się okazja, by partie anty-PiS rozegrać. Przede wszystkim dlatego, że polska opozycja, doświadczona siedmioletnią bezskuteczną walką o władzę, przeoczyła moment, w którym stara polityka - oparta na grach parlamentarnych i niepisanych regułach - skończyła się, a zaczęły rządzić autokratyczne kaprysy wodza. Dość wspomnieć, że była premier Beata Szydło straciła stanowisko na rzecz Mateusza Morawieckiego tuż po tym, gdy jej rząd został triumfalnie obroniony przez PiS w sejmowym głosowaniu. Nikt specjalnie nie przejął się tamtą nagłą woltą, więc teraz - gdy dewastacja umowy społecznej zaszła jeszcze dalej - obronienie Ziobry w głosowaniu nie będzie stanowiło żadnej przeszkody dla kolejnych politycznych decyzji szefa PiS. Nawet takich, które byłyby sprzeczne z werdyktem sejmowej większości, ponieważ elektorat nie na takie aberracje przymyka oko. Po drugie - gdyby scenariusz rozwodu z Ziobrą został zrealizowany, a ciche wsparcie części opozycji zapewnione - Kaczyński miałby całą formację anty-PiS na talerzu. Mógłby przy pomocy propagandowych tub podzielić opozycję na konstruktywną i totalną, prezentować niespójność obozu proeuropejskiego, rozgrywać poszczególnych jego przedstawicieli i triumfalnie demobilizować zniesmaczonych opozycyjną współpracą z PiS najbardziej zaangażowanych wyborców. Itp. Mógłby także, budując przy pomocy nowych pożytecznych sojuszników arkę dla swojej władzy, kreować kolejną odsłonę mitu o patriotycznych pobudkach własnych zwodów w walce o Budapeszt w Warszawie. Sam przecież stwierdził podczas niedawnej wizyty w Żywcu, że "trzeba być czasem wężem, czasem lwem", gdy walczy się o interesy polityczne, także z Unią Europejską. Poważny kryzys w obozie rządzącym Wizja rozpadu Zjednoczonej Prawicy na rok przed wyborami i zastąpienia jej niepewną konstrukcją jest oczywiście radykalną wersją politycznych pogłosek. Być może aktualne przesilenie zakończy się obezwładnieniem radykalizmu Ziobry w inny sposób, a realizacja kamieni milowych zaakceptowanych przez rząd odbędzie się przy użyciu fortelu, który nie osłabi wiary suwerena w antyzachodni kurs władzy. Jednak polityczny zwrot, jakiego możemy być świadkami w takiej czy innej formie w najbliższym czasie, niewątpliwie świadczy o poważnym kryzysie w obozie rządzącym. Wszelkie decyzje, w tym te związane z inflacją, dyktowane są kwestiami politycznymi i nie przynoszą spodziewanych rezultatów. A dla polityka, który szedł do władzy z balladą o sprawczości, prawdziwy lęk przychodzi z chwilą, gdy jej miejsce zajmuje lamentujący o bezradności chór nie tylko zwyczajowych krytyków. Tak jak teraz. Tymczasem publiczność, niespecjalnie przejęta wojną, kryzysem klimatycznym i czarnymi chmurami energetycznego tąpnięcia na horyzoncie, zajmuje się głównie retorycznymi popisami szefa PiS, który - żerując na niskich emocjach lub niezrozumieniu współczesnego świata - zagrzewa do walki najtwardszy elektorat. Wypowiedzi o dających w szyję młodych kobietach, które nie rodzą dzieci, czy 12-latkach, które ogłaszają się lesbijkami, doczekały się już swoich komentarzy, choć pomija się w nich najbardziej bolesny aspekt. Otóż aktualne problemy i nowe zjawiska społeczne traktowane są instrumentalnie zarówno przez konserwatywną prawicę, jak i postępową lewicę. Ta pierwsza często zadowala się rubasznym rechotem, a ta druga wspieranym przez siebie ideologicznym horrorem politycznej poprawności. Mądra debata nie istnieje. I coraz bardziej jej brakuje. Przemysław Szubartowicz