Czy takie są uroki każdej populistycznej autokracji? Niekoniecznie, ale niewątpliwie każdej taki stan rzeczy jest na rękę. Kiedy bowiem wszystko podane jest w wątpliwość - przepisy konstytucji, wyroki sądów, werdykty autorytetów, orzeczenia trybunałów, zapisy traktatów - ostateczną wyrocznią staje się widzimisię rządzących, a fundamentem ustroju kaprysy ich lidera. Z taką sytuacją mamy do czynienia obecnie, gdy Unia Europejska, której Polska jest dobrowolnym członkiem, słusznie domaga się od państwa polskiego przywrócenia zasad praworządności, a polski premier w odpowiedzi publicznie używa zwrotu "tak zwana praworządność". Takie stawianie sprawy prowokuje u adwersarzy gorzką ripostę o tak zwanym państwie, w którym działa tak zwany Trybunał Konstytucyjny i tak zwana Izba Dyscyplinarna, orzekają tak zwani sędziowie, powołani przez taką zwaną Krajową Radę Sądownictwa, wierną tak zwanej niezawisłości. Do niczego to jednak nie prowadzi, ponieważ w optyce władzy nie ma nawet symbolicznej instancji, która mogłaby rozstrzygać nieporozumienia i gwarantować sens społeczny. Tak jak w codziennym życiu obserwujemy w ostatnich latach zanik rozumienia metafor, a wszelka aktywność międzyludzka poddawana jest terrorowi poprawności politycznej, tak polityka przestaje być teatrem z papierowymi emocjami, a zaczyna być areną, gdzie afekty, głównie nienawistne, są prawdziwe. Na poziomie strukturalnym jakakolwiek rozmowa jest dziś w Polsce niemożliwa, a jakiekolwiek porozumienie nierealne. Nie da się prowadzić dialogu, gdy jedna strona mówi o łamaniu konstytucji, druga temu zaprzecza, trzecia nazywa to sporem, kolejna zaczyna ignorować, a połowa społeczeństwa w ogóle nie jest zainteresowana udziałem w życiu publicznym. Opozycja jest obecnej władzy potrzebna tylko do tego, aby ładnie się prezentować jako kwiatek przy kożuchu i efektownie przegrywać kolejne wybory, a nie do tego, by być przeciwwagą ideową i stroną cywilizowanego sporu. Parlamentaryzm jest fikcją, fikcją są konsultacje społeczne, fikcją staje się nawet prawo moralne, bo każdy ma swoją moralność, więc nie ma niczego, co łączy. W takim stanie rzeczy, kiedy diagnoza polityczna wymaga głębi, a opozycja powinna skupiać się tylko na rzeczach istotnych z punktu widzenia państwa i przyszłości, publiczność jest zajęta obserwowaniem, jak budowana jest "wieża Bubel". Ta metafora Tadeusza Różewicza, pokazująca nie tyle upadek komunikacji, ile zanik słowa, dobrze oddaje smak naszych czasów. Kwestie fundamentalne są zasłaniane tematami zastępczymi, jakby rzeczywistość była fatamorganą, popkultura pożarła kulturę, a bzdura stała się solą ziemi. Lewica toczy wojnę o aborcję, choć wie, że za tych rządów ją przegra, wirtualni dyskutanci kłócą się, czy lepiej ciężko pracować, czy też leżeć do góry brzuchem, część młodzieży w relacji z innymi pokoleniami używa tylko określenia "OK Boomer" w miejsce argumentów, a piewcy symetrii rozprawiają o tym, co jest gorsze: zakamuflowana obelga czy nieelegancka odpowiedź. Wspomniany na wstępie prof. Król prognozował także, że pokonanie przez opozycję aktualnej władzy, zwłaszcza jeśli nastąpi na drodze demokratycznej, a nie rewolucyjnej, nie będzie otwarciem bram raju, lecz chaosu. Pierwszy Okrągły Stół próbował go uporządkować, ponieważ ówczesne zwaśnione strony odnalazły się w języku. Tego drugiego nie będzie, ponieważ język przestał być wspólny. Nie łączy ani reprezentantów społeczeństwa, ani samego społeczeństwa, które oczarowane "darami" populistów nie zauważa, co jest mu jednocześnie odbierane, albo to bagatelizuje, nucąc pod nosem starą piosenkę Kazika Staszewskiego i Kultu: "Po co wam wolność? Macie przecież telewizję...". Czy jest wyjście z tej matni? Na pewno nie dziś. Przemysław Szubartowicz