Na pierwszym kongresie swojej partii Hołownia miał bardzo dobre retorycznie wystąpienie i energią mógł zawstydzić nieco znużonych, a może i zmęczonych kolegów z opozycji. Jak mówił ironicznie w filmie Andrzeja Wajdy "Bez znieczulenia" bohater grany przez Zbigniewa Zapasiewicza, wreszcie doczekaliśmy się prawdziwego demagoga, którego tak bardzo nam tu brakowało. Była to mowa populistycznie porywająca i pełna urokliwych miraży, bo i lider Polski 2050 przewyższa pod tym względem swoich poprzedników. Ani Paweł Kukiz, ani Ryszard Petru, ani Robert Biedroń - twórcy podobnych inicjatyw politycznych, które zniknęły niemal bez śladu - nie mieli w sobie tyle pasji, złośliwości i niewzruszonej wiary w siebie. No, może poza Januszem Palikotem, który dodatkowo grzeszył cyniczną inteligencją, więc umiał kochać siebie bez wzajemności, co w polityce bardzo się przydaje. Ale to już wszystko było - płomienne mowy o rozbijaniu duopolu, wspaniałe recytacje o trzeciej drodze, wzniosłe peany o nowych ludziach w polityce - i nigdy nie przetrwało dłużej, niż aromat ulotnych perfum albo opar etyliny. Czy przetrwa tym razem? Można o to pytać zupełnie poważnie, zwłaszcza że Polska znajduje się w bardzo specyficznej sytuacji. Z jednej strony jest sąsiadem państwa ogarniętego tragiczną wojną, która zagraża całemu zachodniemu światu, a z drugiej sama jest areną politycznego rozchwiania, które w tym roku zostanie zwieńczone - w zgodnej opinii władzy i opozycji - najważniejszymi od trzech dekad wyborami. Mają one rozstrzygnąć, czy suweren woli autokrację w stylu węgierskim, czy demokrację europejską, która zakłada prymat liberalnych wartości nad mentalnym zamordyzmem. Jeszcze chwila i opozycji zostanie skorzystanie z porad św. Kingi Władza sobie poradzi, ponieważ dysponuje przejętymi instytucjami, aparatem propagandy, zmienioną na swoją korzyść ordynacją, sprzyjającym jej systemem D’Hondta, a przede wszystkim bezgraniczną wolą zwycięstwa, która pokona wszelkie przeszkody. Także personalne. Ale czy opozycja - która chwilowo prezentuje obraz nędzy i rozpaczy, a jej wyborcy są skazani na obserwowanie infantylnych sprzeczek liderów - może sobie w tej sytuacji pozwolić na ryzykowny eksperyment kilku zwalczających się list wyborczych? Zdaje się, że i w tej sprawie nie ma zgodności, skoro po krótkim spięciu Hołowni z Tuskiem nagle znów powróciły deklaracje o braku wroga po stronie demokratycznej i wezwania do współpracy, a jednocześnie nikt nie jest w stanie ukryć wzajemnej niechęci. Jakby polityka była światem tylko amorów i waporów, a nie czymś znacznie poważniejszym. Paradoks polega na tym, że bez partii Hołowni opozycja nie ma szans w starciu z PiS-em, ponieważ w dowolnym układzie - jednej, dwóch czy czterech list - każdy głos będzie miał znaczenie, a osłabienie któregokolwiek podmiotu zbliży wszystkich do klęski. Pytanie, czy Polska 2050 ma szanse bez struktur, bez znanych - poza liderem - nazwisk, bez samorządowców oraz bez rozumienia, że polityka to nie jedynie dobrotliwy świat NGO-sów, ale również twarda gra o najwyższe stawki i umiejetność zawierania najtrudniejszych kompromisów. Bo nawet jeśli przypomnieć, że Hołownia wolał wariant dwóch list opozycji, to trudno dostrzec, by cokolwiek w tej sprawie zostało zrobione. No, może poza jednym wspólnym występem z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, z którego zbyt wiele nie wynikało. Podobnie jak niewiele wynika z tego, że Hołownia chce rozdziału Kościoła od państwa, bo w dzisiejszych czasach nie jest to już wcale oryginalny postulat. Czas mija. W jednej ze swoich książek Hołownia, który wciąż może odegrać pozytywną rolę w polskiej polityce, opiewał św. Kingę. Ponoć uczyła ona, że nawet w najbardziej skomplikowanych kwestiach można porozumieć się z partnerem. Jeszcze chwila, a opozycji zostanie już tylko skorzystanie z jej porad i czekanie na cud, bo na wszystko inne będzie za późno. Przemysław Szubartowicz