Weźmy kilka przykładów z brzegu. Gdy Jarosław Kaczyński postanowił zbliżyć się do europejskich formacji nacjonalistycznych i prorosyjskich, strasząc niemiecką "IV Rzeszą", przed którą chce bronić naszej rzekomo zagrożonej "suwerenności", nie pozostawił opozycji czy szerzej liberalnie zorientowanym obywatelom żadnej kompromisowej opcji. Można bowiem albo uznać wizję szefa partii władzy za słuszną i pędzić wraz z jego nowymi sojusznikami w objęcia Kremla, co byłoby geopolitycznym samobójstwem, albo opowiedzieć się za silniejszą integracją europejską, zbliżeniem do Zachodu, przestrzeganiem praworządności, przeciw polexitowi. Można albo przekreślić dorobek wielu pokoleń, w tym proeuropejski światopogląd prezydenta Lecha Kaczyńskiego, albo opowiedzieć się za demokracją i wolnością. Albo-albo. Innego wyjścia nie ma. Podobnie jest w sprawie pandemii. Albo godzimy się z tym, że świat zmaga się z groźnym patogenem, który może prowadzić do śmierci, albo uznajemy, że wirus nie istnieje, bo przecież go nie widać, a cały problem sytuujemy w przestrzeni światopoglądu. Albo poddajemy się więc wiedzy naukowej, godzimy na pewne ograniczenia, przyjmujemy szczepionki, wierzymy w ludzką solidarność, albo stajemy po stronie "wiedzy" alternatywnej, oddajemy swe ciała internetowym znachorom, a szwagier, który twierdzi, że wszystko potrafi wyleczyć dotykiem dłoni, choć nigdy tego nie pokazał, staje się dla nas autorytetem. Wątpliwości, które często znajdują ukojenie właśnie w myśleniu magicznym, nie są trzecią drogą, lecz przeciągającym się stanem braku wyboru. Albo realna walka z wirusem, albo wywoływanie leśnych duszków. Albo władza zacznie słuchać specjalistów, albo przy każdej fali pandemii będzie ginąć kilkaset osób dziennie. Albo-albo. Inaczej się nie da. Tak jak trzeba wybrać między mądrością a głupotą, tak równie jednoznaczny jest wybór między praworządnością a bezprawiem. Albo godzimy się na umowę społeczną, która zakłada istnienie instytucji kontrolnych, zapisów traktatowych i symbolicznych zależności, albo relatywizujemy konstytucję, podważamy wyroki, które nam się nie podobają, a finalnie oznajmiamy, że prawo to my, czyli stajemy po stronie politycznej perwersji, która za nic ma wspólne reguły. Albo zgadzamy się na rządzenie przy pomocy reasumpcji, dublerów, kwestionowanych w cywilizowanych demokracjach instytucji, albo opowiadamy się za tym, by wrócić na drogę prawa i dzięki temu zdobyć europejskie fundusze, które zależą od decyzji rządzącej formacji. Albo-albo. Nie można być trochę w ciąży. Jeden z niedawnych sondaży (Kantar Public) pokazał, że 65 proc. badanych źle ocenia kierunek biegu spraw w kraju, a tak duże spadki nastrojów, które są najgorsze od pięciu lat, wiąże się przede wszystkim z sytuacją gospodarczą i pandemią. Ten sam sondaż wskazuje na nieznaczny spadek poparcia dla rządzących i daje pewne szanse opozycji. Ale ją też czeka wybór. Albo zrozumie, że tylko wspólnie może wystąpić przeciw monolitowi władzy, albo nie wygra żadnych wyborów. Albo-albo. Przemysław Szubartowicz