Kiedy prawie dwie dekady temu Marek Koterski pokazał w finale sławnego "Dnia świra" tzw. modlitwę Polaka, w której chór rodaków życzy bliźniemu wszystkiego najgorszego ("Kto ja jestem? Polak mały / Mały, zawistny i podły..."), co gorliwsi obrońcy dobrego imienia naszego kraju urządzali wyścigi na najbardziej donośne zakwestionowanie filmowej goryczy. Nie mieściło im się w głowach, że można w tak bezceremonialny sposób sportretować narodowe wady, nie uwzględniając blasków, cnót, walorów. Tak jak współcześni krzewiciele polskiej dumy z trudem przyznają, że nasze zbiorowe bohaterskie sumienie, tak chętnie obnoszone na akademiach ku czci, ma skazę gett ławkowych, Jedwabnego, Kielc, Marca 1968 itd. Tymczasem po latach Jarosław Kaczyński doskonale zrozumiał, że istnieją przywary, które nie potrzebują zalet, by zrobić z nich nihilistyczny użytek. Nie wahał się więc w 2015 r. sięgnąć po język z najczarniejszych kart historii ("różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne"), bo komuś tam wyszło w partyjnych kalkulacjach, że duch ksenofobii wciąż pustoszy serca wielu potencjalnych wyborców, więc trzeba po nich adekwatnie sięgnąć. Okazało się więc, że można modlić się w kościele do uchodźcy i Żyda w cierniowej koronie, a jednocześnie szukać we współczesnych uchodźcach robaków czy - jak obecnie - sławić drut kolczasty jako rozwiązanie problemu, które żadnym rozwiązaniem nie jest. Niezwykle wymowne i godne oświadczenie episkopatu, który bez żadnych dwuznaczności zaapelował, by "rozpoznać i przyjąć Chrystusa w przybyszu", każe zastanawiać nad tym, jaki status moralny ma ktoś, kto na co dzień chrześcijaństwo odmienia przez wszystkie przypadki, ale apel o humanitarne traktowanie ludzi na granicy polsko-białoruskiej przyrównuje - jak np. poseł Horała z PiS - do pensjonarskich emocji, czemu przeciwstawia konieczność zachowania szczelności granic i walkę o bezpieczeństwo kraju. Tak jakby nie dało się tych dwóch spraw połączyć, jakby stały na antypodach, jakby skuteczna polityka prowadzona przez państwo wykluczała poszanowanie praw człowieka, przestrzeganie prawa międzynarodowego i konstytucji. Opowieść o prowokacji reżimu Łukaszenki też się chwieje, skoro białoruska propaganda nie waha się pokazywać w swojej telewizji, że to Polska zgotowała koczującym przybyszom piekło. Wiadomo jednak, że polityka nie jest sentymentalna, a już szczególnie ta, którą uprawia się w państwie, gdzie zakwestionowane zostało ósme przykazanie, więc kłamstwo stało się filarem władzy. Można mówić, że stoi się na straży konstytucji, a jednocześnie ją łamać. Można twierdzić, że zasięgnęło się opinii prawników w sprawie reasumpcji na konkretnym posiedzeniu Sejmu, a jednocześnie przyznawać, że były to dokumenty archiwalne z innej sprawy. Można mieć w nazwie partii słowo "prawo", a jednocześnie kwestionować wyroki sądów i trybunałów. Można opowiadać o wstawaniu z kolan i rosnącej pozycji Polski, a jednocześnie skłócić ją z Unią Europejską, Izraelem i Stanami Zjednoczonymi. Tu białe zawsze jest czarne. Dzięki Tuskowi opozycji udało się wyjść z narożnika, w którym prowadziła politykę reaktywną, i przejść do ofensywy, co znajduje odzwierciedlenie w sondażach. Dziś dodatkowo stanęła przed zadaniem, by w obliczu globalnych wyzwań, przed którymi nie da się uciec w milczenie, adres "najniższe instynkty" przestał działać, ponieważ partia rządząca śle tam swoje ksenofobiczne depesze wyłącznie ze strachu przed utratą władzy. Przemysław Szubartowicz