Przyznam się, że jestem osobiście, merkantylnie, zainteresowany tym, by w Polsce mogli sprawnie, na równych prawach, funkcjonować ludzie o różnych poglądach i sympatiach politycznych. Ostatecznie publiczne spieranie się o te sprawy jest od bardzo wielu lat jednym z moich podstawowych źródeł utrzymania, jeśli wszyscy zaczną mieć takie poglądy jak ja, to nie będzie się o co, z kim spierać. A śpiewanie w jednolitym, nieróżniącym się światopoglądowo, "chórze wujów", co coraz częściej jest losem publicystów z niektórych zachodnich państw, jawi mi się jako czynność mało atrakcyjna. Dlatego nie byłem fanem nieudolnej rządowej walki z prywatną telewizją, pomimo iż mam nader krytyczny stosunek do tej ostatniej. Nie jestem też fanem tego, że ta telewizja cenzuruje dziś popularną aktorkę za to, że powiedziała coś niezgodnego z jej linią. Szczerze mówiąc, aktorzy w ogóle, kiedy wypowiadają się o sprawach publicznych plotą trzy po trzy i z reguły wszyscy to samo. Akurat pani Bożena Dykiel postanowiła być oryginalna. Żeby było jasne, nie zgadzam się z jej tezami dotyczącymi pandemii, porównywanie grypy do koronawirusa jest dla mnie płaskoziemstwem. Tyle że skoro płaskoziemca coś już powiedział niemądrego, to należy z tym dyskutować i wyjaśniać, a nie go wycinać niczym pracownicy niesławnego urzędu przy ulicy Mysiej w Warszawie w czasach słusznie minionego poprzedniego ustroju. Właśnie a propos ubiegłego ustroju, jedną z jego najbardziej spektakularnych cech była walka z demonstrantami. Czasem do nich strzelano, czasem ich wsadzano, czasem wyrzucano ze szkół, urządzano ścieżki zdrowia, zmuszano do współpracy, przedstawiano w mediach jako element faszystowski, reakcyjny, wsteczny, bandycki. Właśnie dlatego po 89. roku wprowadzono w Polsce bardzo wolnościowe przepisy dotyczące organizowania demonstracji. Jak się okazuje niektórym się znudziły i manifestacja niechętnych prezydentowi Warszawy i poglądom wielu ludzi polskiego wymiaru sprawiedliwości, za sprawą jednego i drugiego, nie mogą się odbyć. Można by powiedzieć, że to gra win-win. Prezydent i wydający decyzję sędzia urosną w oczach swoich środowisk, a chłopaki od Roberta Bąkiewicza mają nagłośnienie i heroiczną walkę o "nielegalny marsz". Czyż może być dla nich lepsza reklama? Ale jednak nie ma się co cieszyć. Tracimy, i to na samych tych przepychankach, czy demonstracja może się odbyć, czy nie. Już one są niebezpieczne. Zamordyzm może rodzić się na dwa sposoby. Albo błyskawicznie, jak w hitlerowskich Niemczech, bolszewickiej Rosji czy na Białorusi, gdzie Łukaszenka po dojściu do władzy po prostu rozpędził parlament. Albo powolutku, kryjąc się nieraz pod płaszczykiem walki z potencjalnym, rzekomym zamordyzmem właśnie. Wystarczy choćby rozszerzać pojęcie faszyzmu. Ten jest faszystą, bo jest narodowcem, ten, bo ma znajomych na Węgrzech, ten, bo niesie pochodnię, ten, bo lubi Dmowskiego, ten, bo chodzi do kościoła, a ten w końcu, bo nie głosuje jak należy albo nie wygłasza właściwych tez. A kiedy się już im wszystkim zakaże demonstrować, wygna z mediów, pozamyka, zapanuje pełna polityczna i intelektualna jednolitość. Całkiem jak we Włoszech w latach 20. ubiegłego wieku.